Moje wariacje

  Życie płynie coraz szybciej, a ja czasami chcę wysiąść z tego pociągu. Zaniedbałem bloga i odwiedziny u Was, za co szczerze przepraszam. Obiecuję to zmienić. Jeszcze trochę i wszystko się uspokoi. Na razie mam mało czasu na czytanie, na recenzowanie. A priorytetem jest u mnie dokończenie powieści i opowiadania na jeden projekt. Wszystko rozgrzebane i trochę mnie to irytuje. Do tego nauka angielskiego i codzienność, czasami trudna do obejścia.

  Stos książek do czytania rośnie z każdym dniem. A wraz z nim rośnie we mnie wściekłość. Do tego dochodzą problemy osobiste. Jak to bywa w życiu - raz na wozie, raz pod wozem.

Trucizną mnie uwodzisz - Jennifer Colement


  Nie dalej niż wczoraj zakończyłem czytanie oryginalnej powieści, różniącej się od tych, które do tej pory czytałem. Autorka, Jennifer Clement jest absolwentką literatury angielskiej, francuskiej i antropologii. Pisze prozę i poezje. „Trucizną mnie uwodzisz” to pierwsza powieść tej autorki, po którą sięgnąłem. Autorka uwiodła mnie, ale słowem, przemyślaną fabuła i doskonałym pomysłem na książkę. 

  Jenifer Clement przenosi nas w miejsce, gdzie powietrze jest gorące, a roślinność rzadka i mało wymagająca w uprawie. Trafiamy do Mexico City. Mieszka tam Emily Neale, półsierota której matka zaginęła w czasie zakupów na targu. Wychowuje ją ojciec i Siostra Agata, która prowadzi lokalny sierociniec. Emily można posądzić o pewne zaburzenia psychiczne. Dziewczyna jest fanką świętych, o których wie wszystko, ale  zbiera również wycinki z gazet o kobietach morderczyniach. Skrajność jej zainteresowań wynika raczej z ciekawości świata, niż z zaburzeń umysłowych. Emily nie jest przebojowa. Jest skromna, kocha książki i nie lubi się wyróżniać.  Pewnego dnia bez zapowiedzi przyjeżdża jej kuzyn o imieniu Santiago. Szybko zdobywa panowanie nad dziewczyna w strefie emocjonalno – moralnej, zmuszając dziewczynę do weryfikacji wieloletnich przekonań.

  Historia na pierwszy rzut oka wydaje się być prosta opowieścią, ale jest inaczej. Tę książkę się chłonie. Czuje się zapachy, a gorące słońce tańczy po skórze czytelnika. To kolejna książka Wydawnictwa Mała Kurka która zmusza mnie do myślenia. Takimi historiami człowiek się delektuje, smakuje je powoli, gdyż nie są to zwykłe czytadła. Dlatego jest to opowieść dla bardziej wymagających czytelników, którzy szukają nowych doznań w literaturze. W „truciźnie…” je znajdą. Polecam!!!

Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu  

Spotkanie z Marią Ulatowską

  W czasie wczorajszego późnego popołudnia w Bibliotece Miejskiej im. Bełzy  w Bydgoszczy odbyło się spotkanie ze znaną pisarką - Marią Ulatowską.  Miałem okazję poznać autorkę wcześniej, ale na drodze internetowej. To właśnie z "Rysią" przeprowadziłem pierwszy wywiad na moim blogu. A wczoraj nadarzyła się okazja udania się osobiście na spotkanie i udało się. Pojawiłem się i wysłuchałem tego, co autorka miała nam (czytelnikom) do powiedzenia.  A przyznaję, że ma "dar mowy". Pięknie opowiadała o początkach swojej literackiej drogi, o inspiracjach, pokusiła się nawet o deklamację wiersza. Odpłynąłem przy jej historiach. Autorka ma coś w sobie, co porywa czytelników.

 Po rozmowie nadszedł czas na pytania uczestników spotkania. Ja sam korzystając z okazji, iż można przedłużyć ten czas udałem się z autorka i osobą prowadzącą spotkanie na kolację. Było miło i tak sosnowo, chociaż Oranżeria Cafe nie jest typową restauracją, ale w doborowym towarzystwie miejsce jest sprawą drugorzędną. Po powrocie do domu szybko sięgnąłem pod "Pensjonat Sosnówka". Książkę wygrałem jakiś czas temu w konkursie i na miejscu zakupiłem "Przypadki pani Eustaszyny". Po tak entuzjastycznych opiniach czytelników na spotkaniu nie mogłem nie nabyć. A do tego piękne dedykacje autorki. Ogólnie cieszę się, że miałem okazję poznać osobiście kolejną autorkę. Wyniosłem bardzo pozytywne wrażenia z tego spotkania i z pewnością na długo pozostanie ono w mojej pamięci.

  Chodzę na spotkania głownie z tymi, których znam i cenię. W najbliższy czwartek spotkanie z Ernestem Bryllem. A w lipcu Biblioteka będzie gościła samego Richarda Paula Evansa. Jak nie kochać tego miejsca?

Szkice z życia - premiera w najbliższy piątek

  Dzisiaj nie będzie o kolejnej książce którą przeczytałem, ale o długo oczekiwanej premierze książki napisanej przez blogerów. Dzięki dwom niesamowitym osobom - Agnieszce i Danusi - za parę dni będziecie mogli ściągnąć i przeczytać zbiór opowiadań napisanych przez nas - blogerów. Spotkało mnie to szczęście i zaszczyt, kiedy zostałem zaproszony do współpracy i naturalnie propozycje przyjąłem. Nie mogło być inaczej. Cenie sobie takie akcje i zawsze chętnie biorę w nich udział.

 Ja mam to szczęście, że swoją kopię otrzymałem dzisiaj i miałem okazję się zaznajomić z układem i przejrzeć kilka opowiadań. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. Przy tworzeniu antologii opowiadań "Szkice z życia" pracowało wiele osób. Pomysłodawcy udowodnili, że w grupie siła. Antologia opowiadań "Szkice z życia" liczy sobie w sumie 308 stron. Znajdziemy tutaj opowiadania zróżnicowane tematycznie. Sam pomysł na książkę (w sumie nie nowy), ale godny uwagi. Tym razem piszą blogerzy, ludzie którzy się nie znają, ale mają wspólne pasje i zrobili coś dla innych. Podzielili się swoimi historiami i swoją pasją. Cieszę się, że recenzenci oprócz czytania, chcą również pisać. Szkoda tylko, że tak mało w nich wiary we własne możliwości. Wierzę, że dzięki tej antologii (dla większości to debiut) będą brali udział w kolejnych literackich przedsięwzięciach. Jestem przekonany, że dzięki przygodzie z tą książką wiele zastanowi się nad próbami literackimi na szerszym polu w postaci napisania własnej powieści, czego serdecznie życzę. Pisanie to forma nałogu, ale bardzo przyjemna i pożyteczna. Życzę każdemu takowego nałogu. Piszmy, malujmy świat i nie pozwólmy się zwariować. Więcej informacji pod tym adresem.


 Premiera ebooka "Szkice z życia" już w najbliższy piątek 
w wydawnictwie RW2010. 

Serdecznie zachęcam do przeczytania.


Starsza pani wnika - Anna Fryczkowska

   Autorka nie była mi wcześniej znana, ale z pewnością to się zmieni. Czytałem wiele pozytywnych recenzji o poprzedniej powieści kryminalnej "Kobieta bez twarzy", dobrze przyjętej przez czytelników. Kiedy pojawiła się okazja, bez zastanowienia wybrałem wśród proponowanych tytułów najnowszą powieść Anny Fryczkowskiej. Sama autorka jest z wykształcenia italianistką, wcześniej imała się rożnych zajęć. Była kelnerką, sekretarką, tłumaczką, reporterką i redaktorką. "Kobieta bez twarzy jest jej czwartą powieścią. Nie mam porównania z poprzednimi, ale...Może od początku.


   Czytanie książki zakończyłem w sobotę, ale potrzebowałem czasu aby zebrać myśli i napisać to co czułem. Dlatego czynię to dzisiaj. Chyba już jestem gotowy. Autorka stworzyła zgrabnie napisany kryminał z dużą dawką humoru. Już na pierwszych stronach zostanie popełnione morderstwo. Zostaje zamordowany nauczyciel języka angielskiego. Do tego ktoś morduje koty na warszawskim Żoliborzu. Autorka przedstawia nam kolejne postacie, różniące się od siebie temperamentem i zasadami. Poznajemy trzy starsze panie, ciapowatego Jarka - detektywa amatora i inne osoby, które przewijają się przez kolejne strony i są elementami tej historii. "Starsza pani wnika" to doskonała komedia pomyłek z trupem w tle. Mam wrażenie, że w tej książce nie ma słowa, które by można było wykasować. Wręcz przeciwnie. Autorka świetnie buduje napięcie, umysł pracuje w pełni i jest coś jeszcze. Autorka bawi się z czytelnikiem. Tutaj nic nie jest oczywiste, a kiedy wydaje się czytelnikowi, że sam jest nakierowany na rozwiązanie zagadki spotyka go rozczarowanie. Przegrywa z umysłem autorki, która się bawi z nim w kotka i myszkę. A to jest już wyższa szkoła stosowana przez autora. Książka wciąga. Wciąga historia, która momentami śmieszy, a w innych momentach niesie refleksje. Kolejnym plusem jest wielowątkowość, ale nie mamy możliwości pogubić się w maneandrach kolejnych scen i biegu wydarzeń. Podoba mi się także szybkość scen, które nie są przesadnie wydumane i sztuczne. Są naturalne, a mnie się wydaje że starsze panie znam z ulicy. Autorka pozwala nam polubić te postacie i poszukać wśród znajomych postaci podobnych w naszym otoczeniu. Sumując odkryłem kolejną rodzimą autorkę, która nie ustępuje talentem zagranicznym, często przereklamowanym pisarzom. Warto przeczytać. Ale uwaga. Książka wciąga, a my po jej przeczytaniu przez jakiś czas będziemy odczuwali strach przed staruszkami. To skutek uboczny tej kryminalnej komedii. Serdecznie polecam!

Za egzemplarz dziękuje Wydawnictwu


Wywiad z Andrzejem Potockim



Piter Murphy: Witam serdecznie Panie Andrzeju. Cieszę się, że zgodził się Pan na te rozmowę. To naprawdę dla mnie bardzo ważne. Dziękuję, że również znalazł Pan czas, aby ta rozmowa się odbyła.

Andrzej Potocki: Witam Pana i czytelników Pańskiego bloga.

PM: Jest Pan historykiem, animatorem kultury, pisarzem i poetą. Kocha pan to co robi – z Pana pasji rodzą się kolejne dzieła w postaci zaklętych słów w książkach. Nie ma Pan czasami dosyć tego wszystkiego? Domyślam się, że nie jest łatwo zbierać materiały i docierać do źródeł.

A.P.: Zbieranie materiałów jest najbardziej fascynującym momentem w pisaniu książek czy realizowaniu materiałów telewizyjnych. Jestem typem myśliwego – interesujące jest samo polowanie, a upolowany zwierz nie jest już obiektem pożądania. Tak samo jest z moim pisaniem książek. W trakcie docierania do źródeł i gromadzenia materiałów wyłączam się z otaczającego świata. Pracuję po kilkanaście godzin na dobę. Szukam, weryfikuję, selekcjonuję. Kiedyś wiele godzin spędzałem w bibliotekach. Dzisiaj poprzez Internet mogę przeglądać cyfrowe zasoby biblioteczne w całej Polsce. T bardzo duże ułatwienie.  A kiedy książka wychodzi z drukarni, jestem zazwyczaj w trakcie przygotowywania kolejnej albo też mam już pomysł na następną publikację.

PM: Jest Pan autorem dwudziestu pięciu książek. Miałem okazję przeczytać jedną i już czekam na okazję przeczytania kolejnych. Ja ostatnio będąc na Pana autorskiej stronie zrozumiałem, że mam do czynienia z człowiekiem jedynym w swoim rodzaju. Panie Andrzeju, nie ma już takich ludzi jak Pan. Stara się pan ocalić relikty przeszłości. Jest Pan strażnikiem chroniącym zamierające wspomnienia, których żywot Pan przedłuża. Dotarło do mnie jak to jest ważne, ale również odpowiedzialne. Czuje Pan presje ze strony środowiska, kiedy kolejna książka ukazuje się w księgarniach? Nie obawia się, że pojawią się głosy w stylu „Potocki zwariował. Po co on to robi?”

A.P.: Proszę nie mieć mi tego za złe, ale piszę tak naprawdę dla siebie, z potrzeby serca. Moje fascynacje historią, etnografią, sztuką, poezją od wielu lat skoncentrowały się wokół Bieszczadów. Zresztą miałem to szczęście, że Bieszczady poznałem od wewnątrz. Mieszkałem tam 17 lat. Byłem instruktorem w domu kultury w Lesku, potem jego dyrektorem i w końcu nauczycielem w leskim liceum. I choć być może pierwsze zetknięcie z Leskiem traktowałem jako zesłanie, to z czasem doszedłem do wniosku, że to skazanie na Bieszczady było darem od losu. Spotkałem tutaj niezwykłych ludzi, którzy nauczyli mnie patrzeć nie tylko na wyjątkowe krajobrazy tego zakątka Polski, ale przede wszystkim pomogli mi poznać Bieszczady jako miejsce magiczne z uwagi na swoją historię i ludzi tutaj mieszkających niegdyś, ale także tych, którzy przyszli tutaj po nich. To właśnie oni ukształtowali współczesny kulturowy wizerunek Bieszczadów i stali się ich najwspanialszą wizytówką. Mój pomysł na promowanie Bieszczadów ma zarówno zwolenników, jak i przeciwników. Zawsze jednak powtarzam, że nie mam monopolu na Bieszczady. Propaguję je po swojemu i sądzę, że każdy, komu są one bliskie, może promować po swojemu. Nie wystarczy siedzieć i narzekać, że robię to źle, trzeba samemu zmobilizować się i zrobić to inaczej i lepiej ode mnie.

PM: Kocha Pan Bieszczady i potrafi porywająco pisać o historii tych stron i ludziach, jakże różnorodnych. Zdradzi Pan które miejsca są Panu szczególnie bliskie?

A.P.: W kręgu moich zainteresowań są całe Bieszczady, bo z historycznego punktu widzenia były one ojcowizną dla kilku grup etnicznych, których dzieje na tej ziemi szczególnie mnie interesują. Tygiel etniczny tworzyli tutaj Bojkowie, Polacy i Żydzi, przy czym w większości miejscowości to właśnie Bojkowie, ruscy górale, zdecydowanie dominowali. W moich peregrynacjach historycznych szczególne miejsce zajmuje Łopienka, niegdysiejsza wieś, dzisiaj wyłącznie obszar geodezyjny. O mieszkających tam przez wiele pokoleń ludziach świadczy już tylko cerkiew, którą uratowali dobrzy ludzie ze Zbyszkiem Kaszubą z Warszawy na czele. Z wyposażenia cerkwi ocalała cudami słynąca ikona Matki Boskiej Łopieńskiej, która w chwili obecnej znajduje się w kościele w Polańczyku. Ta, którą jest w ołtarzu cerkwi łopieńskiej, to kopia wykonana przez Jadzię Denisiuk z Cisnej. We wrześniu przybywają do łopieńskiej cerkwi pielgrzymi, którzy modlą się na wspólnym rzymsko- i greckokatolickim nabożeństwie. A przez cały rok odbywają się w niej śluby i chrzty z całej Polski. I tak pomimo tego, że od kilkudziesięciu lat nie ma tutaj ani jednego mieszkańca, Łopienka wciąż jest miejscem kultu religijnego, bo trzeba wiedzieć, że do II wojny światowej w Łopience odbywały się 3 doroczne odpusty, które gromadziły po kilka tysięcy pątników z całych Karpat. Tyle jeśli chodzi o moje miejsce historyczne. Współczesny koloryt kulturowy Bieszczadów sprawił, że także Cisna stała się dla mnie miejscem szczególnym. To tam od kilku lat organizuję Złazy Zakapiorskie i Zakapiorskie Zaduszki. To tam z pomocą przyjaciół udało mi się postawić Kapliczkę pamięci poświęconą tym wszystkim, którzy tworzyli współczesne Bieszczady zarówno mieszkając w nich, jak też i nosząc je w sercu poza Bieszczadami. Myślę, że ta mała miejscowość położona u stóp wysokich pasm Bieszczadów wyrasta powoli na bieszczadzkie centrum i że niebawem to w Cisnej i wokół niej tętnić będzie życie kulturalne i artystyczne.

PM: A teraz pytanie z innej beczki. Która z Pana książek jest najbliższa Pana sercu, a która przysporzyła Panu największych problemów w czasie pisania?

A.P.: Każda książka dla pisarza jest ważna, bo opracowując ją, staje się jej częścią i za jej pośrednictwem tę część odsłania przed czytelnikiem. Trudno odpowiedzieć na pytanie, która zatem jest najbliższa, ale w moim przekonaniu najcenniejszą dla Bieszczadów okazała się publikacja pt. „Majster Bieda, czyli Zakapiorskie Bieszczady”. Po jej ukazaniu się wielu ludzi do mnie pisało, wielu dzwoniło i nadal tak jest. Sporo spośród czytelników przyciągnęła w Bieszczady i podążają śladami moich bohaterów, ale też szlakiem za autografami tych, którzy jeszcze nie odeszli na niebieskie połoniny. Ja nie mam problemów z pisaniem książek. Piszę je z pasji i pasjami, a zatem nie nudzie mnie to i nie zniechęca. Pisanie, jak już wcześniej wspomniałem, to dla mnie jak polowanie. Im więcej trudności w znalezieniu materiałów i źródeł, tym większa frajda.

PM:  Jak powiedziałem wcześniej, uważam Pana za człowieka wyjątkowego. Pisze Pan prozą, wierszem, ale nie tylko… Jest Pan również filmowcem. Mogę Pana prosić o parę zdań w tej kwestii? Ja się przyznam otwarcie – momentami nie nadążam.

A.P.: Przygoda z telewizją zaczęła się zupełnie przypadkowo. Wtedy uczyłem w liceum historii. W Bieszczady zawitała ekipa krakowskiej telewizji i poprosiła mnie o opowiedzenie przed kamerą legendy o kamieniu pod Leskiem. Wtedy jeszcze nie znałem żadnej legendy i z racji profesji – nauczyłem historii, a zatem faktów – nie interesowała mnie demonologia bieszczadzka. Chciałem się wykręcić od tego nagrania, ale ekipa był cierpliwa i czekała, aż skończę lekcje w szkole. Na przerwie poprosiłem moim kolegów nauczycieli – państwo Lelków, którzy byli przewodnikami – żeby opowiedzieli mi jakąś legendę o kamieniu pod Leskiem. Opowiedzieli dwie i po lekcjach nagrałem je dla krakowskiej telewizji. Ekipa była zachwycona moją dykcją i ustawieniem głosu oraz dyscypliną czasową. Pierwsza była efektem wieloletniej przygody z konkursami recytatorskimi swojej i moich uczniów, druga natomiast konsekwencją pracy w szkole. Zaproponowali, że przyjadą za jakiś czas i nagrają kolejne legendy. Wtedy zacząłem je zresztą zbierać, co zaowocowało kilkoma książkami, w tym „Księgą legend i opowieści bieszczadzkich”. Na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy powstał ośrodek TVP w Rzeszowie, zacząłem tam pracę i tak trwa do dzisiaj. Dla telewizji zrealizowałem kilkaset felietonów i reportaży, w zdecydowanej większości dotyczących Bieszczadów, o Bieszczadach i o ludziach tutaj mieszkających. Myślę, że jest to kawałek dobrej i potrzebnej dokumentacji tego, jak ten region się zmieniał, ale także tego, jakim był, zanim tragiczne losy wojny i okresy powojennego zniweczyły jego kilkusetletnią historię.

PM: Jak Pan znajduje czas n to wszystko? Praca i rodzina. To można harmonijnie połączyć? To poświęcenie wymaga wielu wyrzeczeń?

A.P.: Pasja nie przeszkadza człowiekowi w życiu, jest jego cennym i niezwykle ważnym uzupełnieniem. A moje pisanie i praca w telewizji są pasją. Jestem przykładem na to, że można robić wiele rzeczy naraz, wszystko zależy od dobrej organizacji pracy i umiejętnego łączenia zajęć. Oczywiście do tego, by realizować siebie i swój program na życie potrzebne jest wsparcie najbliższych, które ja bez wątpienia mam.

PM: Spotyka się Pan również z uczniami na prelekcjach? Jak młodzi ludzie odbierają Pana wykłady? Są zainteresowani tym, co Pan przekazuje? Pytam nie bez powodu. Wiem, jak trudno zainteresować młodego człowieka w XXI wieku historią. Dzisiaj odbiera się zupełnie innych falach. Zna Pan klucz do tych młodych umysłów?

A.P.: W moich spotkaniach uczestniczą ludzie w różnym wieku, w tym także ludzie młodzi. Nigdy nie miałem problemu z tym, aby wzbudzić w młodzieży zaciekawienie, także w szkole, gdzie przecież uczyłem historii, a ta dla nielicznego grona jest przedmiotem budzącym zainteresowanie. Prelegent czy wykładowca swój występ zawsze musi dostosować do odbiorcy. Młodzi ludzie najchętniej słuchają ciekawostek, informacji podanych w formie przyswajalnej bez konieczności sięgania do źródeł, anegdot. Z młodzieżą trzeba w czasie prelekcji prowadzić dialog i pozwolić jej aktywnie uczestniczyć w spotkaniu. Dzisiejsze pokolenie jest otwarte i mając dostęp do Internetu, ma ogromne możliwości zdobywania wiedzy i informacji. To, co powinni wynieść z prelekcji, to zaciekawienie tematem, które stanie się podstawą do zgłębiania tematu już na własną rękę. Niejednokrotnie zdarzało mi się, że przekroczyłem termin spotkania, ale nikt nie wyszedł, a wielu młodych ludzi przychodziło po spotkaniu i dopytywało. Myślę, że klucz do młodego pokolenia każdy musi znaleźć sam.

PM: Jest Pan laureatem wielu nagród w kraju i za granicą. Nie myśli Pan już o „emeryturze”? Zamierza Pan kiedyś odpocząć?

A.P.: Już niebawem osiągnę wiek emerytalny. Cóż lata płyną. Nie sądzę jednak, bym chciał zrezygnować z moich pasji – nie czuję się emerytem. Wciąż ma wiele pomysłów tak literackich, jak i telewizyjnych. Na pytanie: czy kiedyś odpocznę?, odpowiadam: tak, jeden dzień po śmierci, a potem znów zabiorę się do roboty. Szkoda czasu na odpoczynek – jest jeszcze tyle interesujących zajęć, które koniecznie trzeba i należy wykonać. Tyle wciąż niezbadanych zakamarków rzeczywistości.

PM: Czytelnicy piszą do Pana listy z podziękowaniami. Stąd moje pytanie. Panie Andrzeju, chodzi o ludzką wdzięczność? Sam Pan się wpisał złotymi literami na ziemi podkarpackiej. Dzięki Panu te urokliwe zakątki naszego pięknego kraju zyskują na popularności. Nie obawia się Pan swoistego boomu – nagłej mody na Podkarpacie, która nota bene już trwa od dawna. Na tych terenach są dziewicze miejsca, gdzie czas płynie wolniej, a ludzie są szczęśliwsi. Walczy Pan o to, aby to się nie zmieniało?

A.P.: I te tereny pozostaną dziewicze, bez względu na to, ile osób przyjedzie w Bieszczady, bo tych, którzy je turystycznie penetrują, jest garstka. Zdecydowana większość koczuje w miejscach powszechnie dostępnych, np. wokół zalewu solińskiego. Nie sądzę, żeby szkodziło to wysokim Bieszczadom i szlakom turystycznym, bo tam wybierają się zaprawieni w wędrówkach piechurzy. Trzeba pamiętać, że w Bieszczadach mieszkają ludzie i oni też chcą normalnie żyć, a sezon turystyczny tutaj krótki, od maja do października. Turyści w tym miejscu są konieczni i potrzebni nie tylko dla promocji, ale także dla stworzenia warunków do życia autochtonom. Z przyjemnością obserwuję to turystyczne eldorado, bo w popularyzacji Bieszczadów też mam swój maleńki udział. A jeśli okaże się, że Bieszczady są już przepełnione, zawsze można odwiedzić Beskid Niski. Tam jeszcze wciąż można wędrować cały dzień i nie spotkać żadnego człowieka.

PM: Kim są odbiorcy Pana książek i filmów?  Czytuje Pan recenzje swoich utworów?

A.P.: Nie przeprowadzałem takich badań, ale z korespondencji, z rozmów i spotkań wynika, że nie ma tutaj żadnej reguły. Są i młodzi, i starsi, bogaci i biedni, wykształceni i niewykształceni. Łączy ich zainteresowanie problematyką, którą poruszam na łamach moich książek i w moich materiałach telewizyjnych, bez względu na to, czy się ze mną zgadzają, czy też mają odmienne zdanie.

PM:  Panie Andrzeju. Dziękuję za poświęcony czas. Życzę wielu pięknych książek, które z pewnością powstaną na Pana komputerze, wiernych czytelników i wszelakiego dobra.

A.P.: Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia. Do zobaczenia w bieszczadzkim anturażu. 



Delirium - Lauren Oliver

  `Po "Delirium" sięgnąłem zwabiony pozytywnymi zachwytami blogerów i zapewnieniem, iż po przeczytaniu błyskawicznie sięgnę po kolejne części. Właściwie to był impuls. Tajemnicza okładka przykuła moją uwagę jeszcze przed przeczytaniem. I znowu ta ocena książki po okładce.

   Książka od samego początku przypomina mi serię dla młodzieży "Jutro".  W "Delirium" mamy do czynienia z miłością, która jest chorobą.  Oczywiście jest antidotum na tę chorobę, co pozwala łączyć ludzi w pary odpowiednim instytucjom , a ci sobie żyją na kształt rodzin, ale bez miłości, więc w pełni zdrowia. Ale oczywiście jak to bywa w takich przypadkach. istnieją buntownicy, ludzie koczujący gdzieś na obrzeżach miast, którzy nie podali się "leczeniu" i wierzą że miłość jest dobra. 

  Głowna bohaterka Hana jest córka matki, która prawdopodobnie popełniła samobójstwo, gdyż lek na miłość nie zadziałał. Dziewczyna zostaje wciągnięta w dziwny wir zdarzeń, skutkiem którego poznaje młodego mężczyznę i zaczyna powoli się zmieniać pod jego wpływem.

  Książka specjalnie mnie nie zaskoczyła i nie powaliła na kolana. Liczyłem na ciekawą lekturę, a otrzymałem romansowo - paranormalną papkę z historią, której nie kupuję. Oczywiście nie oznacza to, że książka jest zła. Sam do końca nie umiem określić , co mnie w niej irytuje.  Może zbyt przesłodzone sceny i przesadne wchodzenie w relacje damsko - męskie które ciągnie się niemiłosiernie? Książka sama w sobie jest nierówna, jakby pisana w rożnych etapach autorki. Ale całokształt wychodzi na plus. Książkę polecam młodym czytelnikom, miłośnikom ksiązek z dużą dawką fantastyki. Z pewnością odnajdą się w niej nastolatki. Tak czy inaczej, trzeba sięgnąć aby się przekonać.

  Po raz kolejny obiecuję sobie, że będę z większa ostrożnością sięgał po książki, które są pokazywane jako bestselery New York Timesa, czy tez innych znaczących czasopism amerykańskich.

 A na koniec autorka opowiada o swojej książce.

 

Czarownica - Anna Klejzerowicz

   Autorkę znam w jakiś sposób prywatnie i dzięki jej kryminałom. Kiedy ukazała się informacja że Anna Klejzerowicz wydała kolejną książkę i po raz pierwszy w Prószyńskim, nie mogłem się temu nie przyjrzeć. Na dzień dobry zakochałem się w okładce, a właściwie w dziewczynce o czerwonych oczach. Postanowiłem zdobyć tę książkę. Szybko nadarzyła się okazja w postaci konkursu, w którym nagrodami były egzemplarze "Czarownicy". Sprężyłem się, wziąłem udział i dostałem e-maila że zostałem jednym z laureatów. Dodam, że byłem ciekaw tej książki z jeszcze jednego powodu - "czarownica nie jest kryminałem, a przecież z tym gatunkiem głownie kojarzę autorkę. Parę dni potem otrzymałem przesyłkę z książką. Nie czekając, zabrałem się za czytanie. Jak to bywa u Prószyńskiego, plus za czcionkę. A sama treść? No cóż...ja nie czytałem, ja płynąłem, czytając historię. narratorem jest mężczyzna o imieniu Michał, który wyprowadza się na wieś, gdzie odnajduje spokój i miłość, a nawet coś więcej. Poznanie paroletniej Małgosi zmienia Michała i weryfikuje jego spojrzenie na życie, na świat. 

    Anna Klejzerowicz znowu udowadnia, że jej wyobraźnia nie zna granic, ale czy to jest wyłącznie wyobraźnia? Ta historia mogła wydarzyć się naprawdę. A może się wydarzyła? Ja generalnie nie płaczę przy lekturach, ale czytając o bezbronnej Małgosi nie potrafiłem powstrzymać łez. W książce odnalazłem kawałek swojego dzieciństwa, dzięki Ani przypomniałem sobie zapach świeżo skoszonej trawy i powietrza po burzy. Książki nie polecam osobom samotnym i nadwrażliwcom. Oczywiście to żart, ale bądźcie przygotowani że po tej lekturze Wasze instynkty ojcowskie i matczyne się spotęgują. Takich historii się nie zapomina. Szacunek do ludzi i miłość do bezbronnych zwierząt towarzyszą nam przez 263 strony. Osobiście żałuję, że to koniec tej historii, ale wierzę że autorka dopisze ciąg dalszy dorosłej już Małgorzaty, a jak wiemy Anna Klejzerowicz potrafi zaskakiwać. Jestem przekonany, że spotkam się jeszcze z czarownica, która ponownie rzuci na mnie swoje czary. Czego sobie i Wam drodzy czytelnicy życzę.

Nowy sklep z książkami

 Z pewnością większość z Was wie, ale przypominam o tym fakcie. Agora (Gazeta Wyborcza) otworzyła własny sklep z e-bookami, a także audiobookami. Na dzień dobry można wybierać między paroma tysiącami tytułów. Nawet dostrzegłem tam własną książkę. Z okazji otwarcia można ściągnąć zupełnie za darmo aż trzy tytuły, które są hitami. Oprócz tego istnieje możliwość ściągnięcia wielu innych ksiązek zupełnie za ramo, klikając w zakładkę DARMOWE. Każdy znajdzie coś dla siebie. Książki są do pobrania w formatach pdf i mobi. 

Szczegóły pod adresem:

http://www.publio.pl


"Ostatni koncert" - Jan Antoni Homa

   Antoni Homa nie był mi wcześniej znany ani jako muzyk, ani jako pisarz.  Ostatecznie okazało się, że jest to barwna postać. Solista, kameralista, symfonik, koncertmistrz Filharmonii Brabanckiej w Eindhoven. "Ostatni koncert" można potraktować jako kontynuację wcześniejszej powieści "Altowiolista", której ja osobiście nie czytałem. Ale jest dobra wiadomość. "Ostatni koncert" można czytać jako zupełnie odrębną powieść. Ja właśnie tak ja potraktowałem. 

   Bartosz Czarnoleski jest z zawodu muzykiem - altowiolistą. Mieszka w pięknej Toskani, gdzie dzieli życie z narzeczoną Antoniną. W polskiej miejscowości o inicjale K. zakłada z przyjaciółmi zespół kameralny.  W programie rozpoczynającym działalność zespołu znajduje się słynny utwór Schuberta "Śmierć i dziewczyna". Znajomy Bartosza,  nadkomisarz policji kojarzy utwór z niewyjaśnioną sprawą sprzed lat. Jednocześnie w K. ktoś morduje, posługując się struną ze skrzypiec. 

  Autor umiejscawia akcje w kilku krajach, co jest dodatkowym plusem. Od pierwszej strony polubiłem ten melodyjny styl pisarza, który przykłada się na czytanie. Miałem wrażenie że uczestniczę w symfonii słów. Autor doskonale wprowadza laika, do jakich ja się zaliczam w terminologie muzyczne. Nie pozwala się nudzić i zniechęcić. Wręcz przeciwnie. Ten kryminał z pewnością wybija się wśród innych pomysłem, ale również przemyślaną fabuła i akcja. Dodatkowo autora cechuje poczucie humoru i kwiecisty styl. Książkę się czyta szybko i z prawdziwą przyjemnością. To coś więcej niż kryminał, to prawdziwa wirtuozyjna gra z czytelnikiem na poziomie słownym. Z przyjemnością sięgnę po inne pozycje tego autora. Jedynym minusem jak dla mnie jest okładka, która zupełnie nie pasuje do całości. Okładka kojarzy mi się z poziomem 3 klasy szkoły podstawowej. Myślę, że w tym wieku dzieciaki mogą coś takiego uczynić na lekcji informatyki. Wiadomo, że okładka przyciąga. Od niej wiele zależy. W zalewie ksiązek to bardzo ważne. Treść oczywiście się broni, ale ile osób będzie chciało się o tym przekonać? Pamiętam, że nie należy oceniać ksiązek po okładce, ale....


Za egzemplarz dziękuję Pani Ewie z Wydawnictwa


"Historie filmowe" - Carole Mortimer

   Trzy odrębne historie które w sumie tworzą jedną, rozbudowaną. Bracia Prince pracują w branży filmowej. Nikt jest reżyserem, Zak pracuje jako aktor, a Rik jest scenarzystą. Każdy z mężczyzn wchodzi w mniej lub bardziej skomplikowane relacje z kobietami, podejmując gry, które często mają pomóc im w rozwijaniu ich kariery. Bracia zasadniczo różnią się charakterologicznie. Pod przykrywką obojętności bracia poszukują prawdziwego uczucia. Książka jest klasycznym romansem i dedykowany dla osób, które cenią ten gatunek.  Ja nie jestem wielkim fanem tego gatunku, ale czytałem z zainteresowaniem. Postacie braci są dobrze rozpisane, a ciekawe dialogi podnoszą wartość tej książki.  Z pewnością książkę o wiele lepiej i z większym zrozumieniem odbiorą kobiety. Dla nich z pewnością została ona napisana. Ja przeczytałem i sumując z męskiego punktu widzenia powieść jest dobra, ale jak pisałem mężczyźnie może być trudno odnaleźć się w tej "bajce".

Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu


Nowy konkurs

  W ubiegłym roku wziąłem udział w ciekawym projekcie, zorganizowanym przez grupę osób piszących. Efektem projektu nazwanego "31.10" był e-book, który można było ściągnąć zupełnie za darmo i zawierający opowiadania grozy. Pomysłodawczyni pomysłu i jego motor napędowy (kobieta, dla której nie ma rzeczy niemożliwych) Kinga Ochendowska postanowiła iść za ciosem i w ten sposób powstanie kolejna książka z opowiadaniami grozy. W związku z tym powstał konkurs. Kinga jak zwykle zaskakuje swoimi pomysłami. To dobry moment dla tych, którzy nieśmiało chcą się pokazać, ale nie wierzą w swoje możliwości. Poniżej podstawowe informacje, więcej szczegółów na fb i na w tym miejscu.

  Myślę, że znajdą się osoby zainteresowane napisaniem opowiadanie w "strasznej" tematyce.Warto się sprawdzić i spróbować. Może wśród blogerów znajduje się kolejny Stefan Darda?


Zdjęcie pochodzi ze strony konkursowej.

Grzesznicy i święci - Michael Seed, Noel Botham

  O fakcie kontynuacji historii "księdza stulecia" dowiedziałem się zupełnie przypadkowo, kiedy otrzymałem e-maila z wydawnictwa z zapytaniem o możliwość recenzji tej książki.   Mając w pamięci "dziecko niczyje" nie zastanawiałem się ani minuty.

  Michael Seed nie jest zwykłym księdzem, chociaż za takowego chciałby uchodzić. Związany z Zakonem Ojców Franciszkanów i będąc jego członkiem, doskonale czuje się również "na salonach". O czym traktuje ta książka? Ogólnie można powiedzieć, że autorzy serwują nam smakowite kąski dotyczące współczesnego Kościoła, ale nie tylko. Znajdziemy tutaj wiele ciekawych historii które opowiadają o politykach i celebrytach znanych z telewizji i kolorowych gazet. Każdy rozdział traktuje o inne postaci. Mnie bardzo przypadła do gustu postać kardynała Hume'a. Ja po prostu kocham takowe książki. "Grzesznicy i święci" nie są wydumane, ale zbudowane na prawdziwych losach i podane w sposób przemyślany, skutkiem czego po zamknięciu czuje się niedosyt i czeka się na więcej. Ta książka pokazuje życie ludzi z innej strony, z takowej, z której my ich znać nie możemy. Tajemnica tej książki to również wiele humoru i ciepła. Naprawdę czyta się szybko. Interesuje Cię historia współczesna, Anglia i Rzym to z pewnością książka dla Ciebie.

 Ojciec Seed ma w sobie magnes, którym przyciąga ludzi do siebie, niezależnie od przekonań religijnych. Za jego przyczyną wiele osób przeszło do Kościoła Katolickiego. W książkach tego autora można odczuć charyzmę, która płynie od jego postaci.

Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu


Luanne Rice - "Ostatni dzień"

    Sięgając po "Ostatni dzień" miałem wielki apetyty na coś wyjątkowego i coś wciągającego. Od pewnego czasu moje oczekiwania czy...