Ponownie o "Trzy"

Witam wszystkich w poniedziałkowy poranek. Dzisiaj nie napiszę o żadnej książce, gdyż sam czytam kolejne, a w wolnym czasie pracuję nad własną powieścią. Chcę napisać o mojej debiutanckiej powieści "Trzy" i po raz kolejny odnieść się do niej, a właściwie do rojących się w niej błędów. Nie daje mi spokoju to co mnie spotkało, a właściwie brak korekty. Ale od początku. Kiedy pisałem te książkę pisałem bardzo chaotycznie, spieszyłem się, aby zmieścić się w ramach czasowych. Gdy pisałem „Trzy” mój warsztat był ubogi, a ja mam jeszcze jeden zwyczaj z którym muszę walczyć. Prawie nigdy nie czytam tego, co sam piszę. Nie poprawiam swoich błędów. Nie chodzi o to, że czuję, że piszę dobrze, ale zawsze uważałem, że pierwsze myśli są najlepsze. Oczywiście zdanie podtrzymuje. Są najlepsze. 

   Myśl o wydaniu pojawiła się nagle. W końcu jej napisanie zabrało mnie mnóstwo czasu. Dlatego poprosiłem o okładki i korektę. Korekta była robiona parę tygodni i otrzymałem ją wieczorem przed wyjazdem. Chciałem, aby już rano następnego dnia książka ukazała się w sieci i kierowany własnym przekonaniem, że dokonano pełnej korekty wysłałem tekst do wydawnictwa. To był mój błąd. Nie przejrzałem tekstu, nawet pobieżnie, za co wszystkim jeszcze raz przepraszam. Konsultowałem się w sprawie błędów z korektorem, ale ten mnie zapewnia, że tekst jest dobry. Więc są dwie opcje. Albo ja pomyliłem pliki, albo ktoś nawet nie otworzył tekstu do edycji.

  Na blogach pojawiają się recenzje, ale jednocześnie wytykane są (słusznie) błędy. Sam tekst poprawiam zgodnie z sugestiami czytelników i parę chwil temu wysłałem do wydawnictwa najnowszy tekst "do podmiany".

 Jest mi niezmiernie przykro, że już na starcie mam "falstart". Jest to szkoła dla mnie i gorzkie doświadczenie. Wiele mnie to nauczyło. 

   Teraz odnośnie kolejnej powieści.  To będzie opowieść o toksycznych relacjach bohaterach ojciec - syn. Złożone losy Marka kierują go do USA gdzie zdobywa sławę jako fotograf, ale jednak musi się zmierzyć z przeszłością, a jest nią śmierć matki, o którą oskarżał go ojciec i brat oraz powrót do kraju, za którym kategorycznie zamknął drzwi i obiecał, że nigdy nie wróci. Wiadomość o nieuleczalnej chorobie ojca przywołuje wspomnienia  z dzieciństwa. Czy Marek wyruszy w podróż do swojej ciemnej przeszłości?  Tym razem będę starał się o wydanie w formie papierowej. Kolejnym sukcesem jest fakt, że tekst będą sprawdzały dwie pisarki, niezależnie. Jest to dla mnie zaszczyt. Tak czy inaczej, nie pozwolę, aby kolejny tekst pojawił się z błędami. "Papierowe serce" to tytuł roboczy. Na dzień dzisiejszy nie mam pojęcia, kiedy będzie gotowy, ale nie wcześniej niż za parę miesięcy. Na razie mam napisane trzy rozdziały, które muszę rozbudować.

  Na koniec tekst mojej ulubionej pisarki Jolanty Kwiatkowskiej o mojej książce, który ukazał się na facebooku w grupie "Tfórcy"...Dla jasności zostawiam pisownię oryginalną.
"Kochani (i Ci, co nie chcą być kochani, też) twórcy. Jeden, z tej naszej „paczki ptasiego mleczka”, nie dawno opublikował swój pierwszy ebook pod nic niemówiącym tytułem „Trzy”. Ja, jednej ze swoim książek (może doczeka się wyfrunięcia) dałam tytuł: „Nienormalnie normalna”, który dla tych, co mnie nie znają na pewno brzmi idiotycznie. Ale co mnie obchodzą jacyś tam nieznajomi. Ważne, że „kontaktowi” uznali go za jeden z najnormalniejszych (w moim przypadku). Dla mnie tytuł ebooka Piotra był tak gadatliwy, że od razu po powrocie z Mazur, podeszłam pod drzwi. Gdy zobaczyłam te trzy pary damskiego obuwia od razu, bez pukania, weszłam do środka. A co tam? Piotra znam, co prawda wirtualnie, ale trudno nie spodziewać się wizyt swoich, czyli twórczych u twórcy i to przy takiej okazji. Piotra nie było, ale na kartce przypiętej pineską do papierowej tablicy przeczytałam m.in.: „Dlaczego taka opowieść? Może dlatego, że została napisana na konkurs literacki „Książka dla kobiet”. Tu mną „wstrząsało”. Nie na Piotra, tylko na organizatorów konkursu, najchętniej wysłałabym do nich szeregowego Leńczyka, by ten im kulturalnie wytłumaczył gdzie jest miejsce takich podziałów. Po chwili czytałam: „ Moje postaci nie są przypadkowe i naprawdę istnieją, chociaż wydarzenia ukazane w książce nie zawsze miały miejsce”. To mnie zaciekawiło, bo lubię wszystko, co nie przypadkowe. Po przeczytaniu: „To moja pierwsza książka zawierająca wiele niedociągnięć, ale miałem dużą potrzebę, żeby ją napisać” uśmiechnęłam się, bo to było toczka w toczkę to, co mną kierowało, przy pisaniu „Jesiennego koktajlu”. Roześmiałam się już głośno, że znów wyszło na moje. Kolejny dowód, że głupi podział na Marsowych mężczyzn i Wenusowe kobiety jest do …….”. Ludź to ludź i nie ma płci, za to ma swoje marzenia i niezbywalne prawo do ich spełniania. A jeżeli się to komuś nie podoba, to niech sobie pogada z najmądrzejszym, czyli sam z sobą i sam napisze genialną książkę, ulepi najwspanialszą rzeźbę, namaluje najpiękniejszy obraz – i z tymi wszystkimi arcydziełami zamknie się gdzieś w ciemnej, murowanej piwnicy i tańczy sobie zbójecki taniec w rytm zachwytów nad niepowtarzalnym, bo własnym – geniuszem.
Piotra jak nie było, tak nie było. I dobrze. Mogłam poznać Ewelinę, która zlekceważyła (co robi większość z nas) podpowiedzi szóstego zmysłu, uznając że to „zboczenie zawodowe”. Martę, którą (jak wszystkich) poraziła nowotworowa diagnoza i
Marię, którą polubiłam od razu (dla większości wykształciuchów „babucha” godna, delikatnie mówiąc pobłażliwego uśmiechu). Krzysztofa, męża Marty (wielu facetów, niestety tak ma), który „wspierał i pomagał”, tak jak potrafił najlepiej (niektórzy nazywają to sposobami prawdziwego mężczyzny). Andrzeja, który i czuł, i nie lekceważył własnych przeczuć (bo wielu facetów też tak ma). Sławka, którego nie wiem dlaczego, a może i po ludźiowemu wiem, a jednak może i nie, bo jako „prawdziwa baba” – od razu babską duszą zadusiłabym nadmiarem wszelakich uczuć.
Ślepa nie byłam, więc widziałam to i owo, ale mając całkowitą kontrolę nad swoimi zmysłami, wzrokowi powiedziałam: „Zamknij się” i słuchałam opowieści tym, czym powinno się słuchać, by usłyszeć (tylko anatom, i według mnie, spaczony niezawodowo, może pomyśleć, że „uchamy”).
Już wychodząc, zauważyłam drugą kartkę: „Niech nas nie opuszcza nadzieja, że Święty Ojciec Pio odwiedził naszych młodych bohaterów, a oni wtedy poczuli ten intensywny zapach ni to fiołków, ni to hiacyntów, ni to lilii…” Piter Murphy.
Wyjęłam długopis i kartkę (jako przezorna zawsze mam przy sobie papierowe pustki i skrobacz). Napisałam: „Wszyscy mamy wybór, w tym i zapachów – najważniejsze, by piękny zapach nadziei towarzyszył nam do końca naszych dni”. Nie będąc pewna, czy Piter rozpozna mój charakter pisma nieklikający, dopisałam: Wiecznie głupia, za to w objęciach matki nadziei – Jolanta Kwiatkowska, a nie jakiś tam mądry anonim."







Luanne Rice - "Ostatni dzień"

    Sięgając po "Ostatni dzień" miałem wielki apetyty na coś wyjątkowego i coś wciągającego. Od pewnego czasu moje oczekiwania czy...