Piter Murphy: Witaj Lucynko. Spotkanie z Tobą to prawdziwa radość. Mijamy się prawie każdego dnia w wirtualnym miejscu zwanym facebookiem, a teraz jest okazja przysiąść i porozmawiać. Kawa czy herbata?

Lucyna Olejniczak:  Herbatę poproszę. Jeśli można, to zieloną.

PM: Kobieta – wulkan. Takie i podobne stwierdzenia można o Tobie wyczytać w internecie. Wiele zwiedziłaś, przeżyłaś wiele przygód i podobnie jak pani Kwiatkowska żadnej pracy się nie boisz. A mnie przychodzi na myśl pytanie, czy masz zamiar skoczyć na bandżi?

LO:  Na bandżi?! W życiu! Bałabym się, że linka będzie za długa, albo się zerwie i skończę w postaci mało efektownego placka na ziemi. Ale już na lot spadochronem za motorówką w Tunezji nie trzeba mnie było długo namawiać. To było wspaniałe uczucie. Wprawdzie z dołu wyglądało to pewnie na transport wieloryba drogą powietrzną, ale ja tam na górze byłam bardzo szczęśliwa. Spokój, cisza i tylko wiatr świszczący w linkach spadochronu. A w dole błękitne morze. Ech… marzenie…

PM: Pracowałaś w Stanach Zjednoczonych, pracowałaś na Hawajach, Skąd w Tobie tyle energii? 

LO: Mieszkałam też i pracowałam w Paryżu przez prawie dwa lata. W Ameryce zarabiałam na życie jako opiekunka starszych osób, ale na Hawaje poleciałam prywatnie, na urlop. Jeśli ktoś kiedykolwiek zechce wydać moją Opiekunkę, która do tej pory istniała tylko w Internecie, czytelnicy dowiedzą się, jak naprawdę było z tymi Hawajami. I za jakie specjalne zasługi dostałam premię w postaci owego wyjazdu.

PM: Prowadzisz literacko – rodzinne śledztwa dotyczące przodków (Teodora Henzelmanna). Możesz przybliżyć czytelnikom tę historię?

LO: Przede wszystkim muszę Cię pochwalić za nieprzekręcenie nazwiska mojego przodka. Od czasów szkolnych miałam z nim kłopoty, nie tylko z pisaniem go, ale i z wymową Nauczyłam się więc przedstawiać jako „Lucyna - Henzelmann - samo - h - i dwa - n - na- końcu”. Niemal na jednym wydechu.
Jeśli chodzi o książkę, jest to historia prawdziwych poszukiwań śladów mojego przodka z niezbyt prawdziwymi bohaterami i z wymyśloną historią wypadku. Niewiele dowiedziałam się na temat samego pradziadka, postanowiłam więc pofantazjować na jego temat. Część akcji dzieje się we współczesnym Krakowie, część w roku 1900, w dniu wypadku. Najprzyjemniej wspominam chwile spędzone w archiwach i w bibliotece na przeglądaniu starych dokumentów oraz  roczników „Czasu” krakowskiego, z którego wybierałam „smaczki” do części XIX-wiecznej. Z tego, co wiem, najbardziej spodobał się czytelniczkom mój książkowy Tadeusz, dziennikarz krakowskiej gazety. Mnie też.  Niestety, wymyśliłam go, bo tacy faceci w przyrodzie raczej nie występują…

PM: Swoją przygodę z pisaniem rozpoczęłaś od „Mojego podwórka”. Twoje opowiadanie w konkursie literackim zostało zauważone, a Ty wtedy pomyślałaś…”może mam talent”? Od tego momentu się zaczęło, czy były inne?

LO: Ten talent albo raczej łatwość pisania odkryły moje dzieci, kiedy dostawały ode mnie długie listy ze Stanów. Opisywałam w nich niemal dzień po dniu wszystko, co tylko mi się tam przydarzyło. A że działo się dużo i śmiesznie, zawsze miałam o czym pisać. Była babcia szukająca ukradzionego dnia tygodnia i rozmawiająca z duchami swoich sióstr oraz wciągająca mnie w tę grę. Był też starszy pan, który umierał co tydzień i dzwonił do zakładu pogrzebowego, żeby przyjechali po jego zwłoki, oraz zakochany we mnie milioner. I cóż z tego, że był trochę chory psychicznie i chciał mnie zoperować, bo „przeczytał wszystkie książki medyczne i potrafi to zrobić”? Ale się zakochał. I to milioner!
Po powrocie syn namówił mnie, żebym zrobiła z tego książkę. Tak właśnie powstała „Opiekunka czyli Ameryka widziana z fotela”, która nadal czeka na wydawcę. Było już kilka rozmów z różnymi wydawcami, z jednym już-już miałam podpisywać umowę, ale po bardzo podniecającej grze wstępnej sprawa się rozmyła.
Po konkursie „Moje Podwórko” na pisanie zaczął mnie też namawiać dziennikarz, jeden z organizatorów tego konkursu. Przeczytał fragmenty „Opiekunki” i zachęcał do dalszej pracy nad książką. To właśnie on napisał mi notkę na ostatnią stronę okładki „Wypadku na ulicy Starowiślnej” i przyszedł jako gość specjalny na moje spotkanie autorskie w krakowskim Empiku.

PM: „Wypadek na ulicy Starowiślnej” jest próbą wskrzeszenia przodka. Na pomysł książki wpadłaś przypadkowo, czytając artykuł w gazecie?

LO: To prawda. Mój pradziadek był sierżantem straży ogniowej w c.k. Krakowie. I tylko tyle o nim wiedziałam. Aż tu pewnego dnia zobaczyłam w internetowym wydaniu Dziennika Krakowskiego notkę w rubryce „W Krakowie przed stu laty” o wypadku, któremu „wczoraj” uległ jadący wozem strażackim sierżant Teodor Henzelmann, „raniąc się przy tym silnie w głowę”. Słowo pisane ma dla mnie wielką moc i chociaż zdarzyło się to 13 lipca 1900 roku, a ja przeczytałam o wypadku sto lat później, słowo „wczoraj” sprawiło, że odebrałam to bardzo emocjonalnie. Jakby ktoś z najbliższej rodziny uległ dzień wcześniej wypadkowi i leżał teraz z rozbitą głową w szpitalu. Wtedy to właśnie postanowiłam dowiedzieć się o moim przodku, a jednocześnie o mojej rodzinie  trochę więcej. Niewiele w sumie odkryłam, ale książka powstała i teraz sama już wierzę w tę historię.

PM: Pojawia się kolejna książka: „Dagerotyp. Tajemnica Chopina”, która jest przyjęta bardzo ciepło przez czytelników. Skąd czerpiesz pomysły do swoich książek?

LO: Dagerotyp to moje ukochane dziecko i nad tą książką najwięcej się napracowałam. Chciałam przybliżyć czytelnikom postać Chopina, odbrązowić go. U mnie jest zwykłym człowiekiem z wszystkimi wadami i zaletami przynależnymi młodym ludziom i o ogromnym poczuciu humoru, bo „mój” Chopin zaczyna dopiero swoją karierę w Paryżu. Żeby historia była jak najbardziej prawdopodobna, przeczytałam niemal wszystkie jego biografie, wszelkie dostępne opracowania na jego temat, listy itp. Nie wiem, czy udało mi się osiągnąć zamierzony cel, czyli „ocieplić” nieco wizerunek naszego Fryderyka. Niestety, u nas Chopin nadal traktowany jest „z pewną taką nieśmiałością”, bardziej doceniany jest w świecie niż w swoim rodzinnym kraju. Dla poważnych znawców Chopina moja książka jest niepoważna ( jest tam scena, o zgrozo!, w której Chopin wychodzi pijany z kolacji u znajomych. Poza tym podrywa kobiety! ), dla przeciętnego czytelnika zbyt poważna, bo jest tam sporo muzyki… Na szczęście są i tacy, którym ta książka mimo wszystko się podoba.
Pomysły podsuwa mi zwykle syn, to on ma ogromną wyobraźnię, ja jestem zwykłym wyrobnikiem.

PM: Piszesz rano, wieczorem, codziennie? Masz jakiś rytuał? Włączanie muzyki, może jest to coś innego co pomaga wpisaniu?

LO: Piszę zwykle rano, bo wtedy mam względny spokój. Potem zajmuję się rozlicznymi obowiązkami i wracam do pisania po południu, chociaż to już nie jest to samo. Po południu zaczynają się telefony, ruch za oknem, telewizor za ścianą i tym podobne przerywacze. A ja muszę mieć spokój, czyli żadnej muzyki, żadnych telefonów, żadnych plotkujących sąsiadek pod oknem. Tylko komputer, ja i mnóstwo herbaty.

PM: Z tego co wiem, uznanym literatem jest również Twój syn. Czytałem niedawno jego opowiadania w zbiorku wydanym przez „Czwarty Wymiar” i są bardzo klimatyczne. Wiem, iż jesteście dla siebie pierwszymi recenzentami i krytykami. Czy rodzinne koligacje nie wpływają subiektywnie na odbiór i ocenę utworów?

LO: Tak, syn ma już spory dorobek literacki, dwie wydane książki, udział w kilku antologiach, opowiadania w czasopismach fantastycznych oraz artykuły w Czwartym Wymiarze, którego jest stałym współpracownikiem. Rodzinne koligacje zupełnie nie wpływają na naszą ocenę, jesteśmy dla swoich tekstów bardzo wymagający, często się kłócimy, udowadniamy swoje racje, ale zawsze kończy się to porozumieniem dla dobra tekstu. Nie wyobrażam sobie lepszego krytyka i redaktora, a on też z całym zaufaniem przyjmuje moje uwagi. Zdarza się nam nawet dopisywać wzajemnie niewielkie fragmenty i mamy z tego ogromną frajdę przy czytaniu gotowej już książki. „To moje!” – wołamy zadowoleni, kiedy trafimy na swój kawałek.
Teraz jeszcze do grona piszących dołączyła moja siostra, której książka dla dzieci ukaże się w grudniu. Będę otoczona fachowcami.

PM: Lucyna Olejniczak aktualnie pracuje nad…? Uchylisz rąbka tajemnicy?

LO: O, mam sporo planów i jak zwykle robię kilka rzeczy na raz, dlatego właśnie kradnę każdy kawałeczek dnia na pisanie. A Internet, zwłaszcza FB, wykrada mi go sporo. Chyba jestem uzależniona. Przede wszystkim robię poprawki do swojej nowej, zupełnie innej, niż dotychczas książki. Są to dzieje pewnej rodziny z Nowej Huty widziane oczami dziecka. Jest już wydawca, mam nadzieję, że poprawki będą po jego myśli. Poza tym jestem w trakcie pisania trzeciej części przygód mojej Lucyny i Tadeusza, tym razem w Irlandii. Będzie tajemnicze zniknięcie kobiet, jednej współczesnej, drugiej z XIX wieku, runy, magia i legendy celtyckie. Fragment jest już po pierwszym czytaniu w dużym wydawnictwie, teraz musi przejść przez kolegium redaktorskie. No i cały czas tłumaczę z francuskiego książkę, która  ukazała się już w ośmiu językach świata, ale nie po polsku. Poprosił mnie o to mąż nieżyjącej już autorki i od niego dostałam specjalny egzemplarz. Jest to historia XIII-wiecznej rodziny paryskiego złotnika. Jest tam wszystko: nieszczęśliwa miłość, zdrada, gwałt i niespodziewany cud. Jeśli znajdę wydawcę książka z pewnością spodoba się polskim czytelnikom. A zwłaszcza czytelniczkom.

PM: Jak oceniasz rynek wydawniczy, a jak czytelniczy w Polsce? Mieszkałaś w USA i z pewnością masz porównanie. Czy Polska wypada blado w ostatecznych rozliczeniach?

LO: Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć, ponieważ kiedy byłam a Stanach, jeszcze nie pisałam i nie interesowałam się tym tematem. Natomiast mam we Francji zaprzyjaźnioną pisarkę starszego pokolenia, która twierdzi, że francuski rynek wydawniczy przeżywa kryzys, a ona sama prawie nie zarabia na swoich książkach. Jeśli już, to raczej na spotkaniach autorskich. U nas pewnie jest tak samo, więc sytuacja chyba porównywalna.

PM: Dziękuję za rozmowę i życzę kolejnych, wielkich dzieł, weny twórczej oraz wielu wspaniałych fanów Twoich książek.

LO: To ja dziękuję. Bardzo miło mi się z Tobą rozmawiało. I jeszcze ta pyszna zielona herbata, odpowiednio zaparzona, tak jak lubię. To było naprawdę przyjemne spotkanie.






Czwartkowe ogłoszenia...

 Jutro (jeżeli uda się to już w porannych godzinach) umieszczę wywiad z Lucyną Olejniczak. Już dzisiaj serdecznie zapraszam do przeczytania tej rozmowy. A będzie się działo :-)

  Mnie niestety dopadła jesienna melancholia i przemęczenie. Od paru dni nie napisałem niczego konstruktywnego. Mam ochotę zapaść w sen zimowy i obudzić się wiosną. Ale mogę wyłącznie pomarzyć. Wyraziłem zgodę na parę p[rojektów i powoli przestaję to ogarniać. 
  Przypominam, że pod tym adresem można ściągnąć bezpłatnie książkę z opowieściami, napisanymi przez grupę "tfórców". Po raz pierwszy virtualo udostępniła książkę w formacie MOBI. Zapraszam do ściągnięcia i czytania. Znajduje się tam również moje opowiadanie. Na koniec dodam że pliki są na platformie beta virtualo, co dla twórców "Halloween po polsku" jest dodatkowym sukcesem.



Luanne Rice - "Ostatni dzień"

    Sięgając po "Ostatni dzień" miałem wielki apetyty na coś wyjątkowego i coś wciągającego. Od pewnego czasu moje oczekiwania czy...