Wywiad z Andrzejem Potockim



Piter Murphy: Witam serdecznie Panie Andrzeju. Cieszę się, że zgodził się Pan na te rozmowę. To naprawdę dla mnie bardzo ważne. Dziękuję, że również znalazł Pan czas, aby ta rozmowa się odbyła.

Andrzej Potocki: Witam Pana i czytelników Pańskiego bloga.

PM: Jest Pan historykiem, animatorem kultury, pisarzem i poetą. Kocha pan to co robi – z Pana pasji rodzą się kolejne dzieła w postaci zaklętych słów w książkach. Nie ma Pan czasami dosyć tego wszystkiego? Domyślam się, że nie jest łatwo zbierać materiały i docierać do źródeł.

A.P.: Zbieranie materiałów jest najbardziej fascynującym momentem w pisaniu książek czy realizowaniu materiałów telewizyjnych. Jestem typem myśliwego – interesujące jest samo polowanie, a upolowany zwierz nie jest już obiektem pożądania. Tak samo jest z moim pisaniem książek. W trakcie docierania do źródeł i gromadzenia materiałów wyłączam się z otaczającego świata. Pracuję po kilkanaście godzin na dobę. Szukam, weryfikuję, selekcjonuję. Kiedyś wiele godzin spędzałem w bibliotekach. Dzisiaj poprzez Internet mogę przeglądać cyfrowe zasoby biblioteczne w całej Polsce. T bardzo duże ułatwienie.  A kiedy książka wychodzi z drukarni, jestem zazwyczaj w trakcie przygotowywania kolejnej albo też mam już pomysł na następną publikację.

PM: Jest Pan autorem dwudziestu pięciu książek. Miałem okazję przeczytać jedną i już czekam na okazję przeczytania kolejnych. Ja ostatnio będąc na Pana autorskiej stronie zrozumiałem, że mam do czynienia z człowiekiem jedynym w swoim rodzaju. Panie Andrzeju, nie ma już takich ludzi jak Pan. Stara się pan ocalić relikty przeszłości. Jest Pan strażnikiem chroniącym zamierające wspomnienia, których żywot Pan przedłuża. Dotarło do mnie jak to jest ważne, ale również odpowiedzialne. Czuje Pan presje ze strony środowiska, kiedy kolejna książka ukazuje się w księgarniach? Nie obawia się, że pojawią się głosy w stylu „Potocki zwariował. Po co on to robi?”

A.P.: Proszę nie mieć mi tego za złe, ale piszę tak naprawdę dla siebie, z potrzeby serca. Moje fascynacje historią, etnografią, sztuką, poezją od wielu lat skoncentrowały się wokół Bieszczadów. Zresztą miałem to szczęście, że Bieszczady poznałem od wewnątrz. Mieszkałem tam 17 lat. Byłem instruktorem w domu kultury w Lesku, potem jego dyrektorem i w końcu nauczycielem w leskim liceum. I choć być może pierwsze zetknięcie z Leskiem traktowałem jako zesłanie, to z czasem doszedłem do wniosku, że to skazanie na Bieszczady było darem od losu. Spotkałem tutaj niezwykłych ludzi, którzy nauczyli mnie patrzeć nie tylko na wyjątkowe krajobrazy tego zakątka Polski, ale przede wszystkim pomogli mi poznać Bieszczady jako miejsce magiczne z uwagi na swoją historię i ludzi tutaj mieszkających niegdyś, ale także tych, którzy przyszli tutaj po nich. To właśnie oni ukształtowali współczesny kulturowy wizerunek Bieszczadów i stali się ich najwspanialszą wizytówką. Mój pomysł na promowanie Bieszczadów ma zarówno zwolenników, jak i przeciwników. Zawsze jednak powtarzam, że nie mam monopolu na Bieszczady. Propaguję je po swojemu i sądzę, że każdy, komu są one bliskie, może promować po swojemu. Nie wystarczy siedzieć i narzekać, że robię to źle, trzeba samemu zmobilizować się i zrobić to inaczej i lepiej ode mnie.

PM: Kocha Pan Bieszczady i potrafi porywająco pisać o historii tych stron i ludziach, jakże różnorodnych. Zdradzi Pan które miejsca są Panu szczególnie bliskie?

A.P.: W kręgu moich zainteresowań są całe Bieszczady, bo z historycznego punktu widzenia były one ojcowizną dla kilku grup etnicznych, których dzieje na tej ziemi szczególnie mnie interesują. Tygiel etniczny tworzyli tutaj Bojkowie, Polacy i Żydzi, przy czym w większości miejscowości to właśnie Bojkowie, ruscy górale, zdecydowanie dominowali. W moich peregrynacjach historycznych szczególne miejsce zajmuje Łopienka, niegdysiejsza wieś, dzisiaj wyłącznie obszar geodezyjny. O mieszkających tam przez wiele pokoleń ludziach świadczy już tylko cerkiew, którą uratowali dobrzy ludzie ze Zbyszkiem Kaszubą z Warszawy na czele. Z wyposażenia cerkwi ocalała cudami słynąca ikona Matki Boskiej Łopieńskiej, która w chwili obecnej znajduje się w kościele w Polańczyku. Ta, którą jest w ołtarzu cerkwi łopieńskiej, to kopia wykonana przez Jadzię Denisiuk z Cisnej. We wrześniu przybywają do łopieńskiej cerkwi pielgrzymi, którzy modlą się na wspólnym rzymsko- i greckokatolickim nabożeństwie. A przez cały rok odbywają się w niej śluby i chrzty z całej Polski. I tak pomimo tego, że od kilkudziesięciu lat nie ma tutaj ani jednego mieszkańca, Łopienka wciąż jest miejscem kultu religijnego, bo trzeba wiedzieć, że do II wojny światowej w Łopience odbywały się 3 doroczne odpusty, które gromadziły po kilka tysięcy pątników z całych Karpat. Tyle jeśli chodzi o moje miejsce historyczne. Współczesny koloryt kulturowy Bieszczadów sprawił, że także Cisna stała się dla mnie miejscem szczególnym. To tam od kilku lat organizuję Złazy Zakapiorskie i Zakapiorskie Zaduszki. To tam z pomocą przyjaciół udało mi się postawić Kapliczkę pamięci poświęconą tym wszystkim, którzy tworzyli współczesne Bieszczady zarówno mieszkając w nich, jak też i nosząc je w sercu poza Bieszczadami. Myślę, że ta mała miejscowość położona u stóp wysokich pasm Bieszczadów wyrasta powoli na bieszczadzkie centrum i że niebawem to w Cisnej i wokół niej tętnić będzie życie kulturalne i artystyczne.

PM: A teraz pytanie z innej beczki. Która z Pana książek jest najbliższa Pana sercu, a która przysporzyła Panu największych problemów w czasie pisania?

A.P.: Każda książka dla pisarza jest ważna, bo opracowując ją, staje się jej częścią i za jej pośrednictwem tę część odsłania przed czytelnikiem. Trudno odpowiedzieć na pytanie, która zatem jest najbliższa, ale w moim przekonaniu najcenniejszą dla Bieszczadów okazała się publikacja pt. „Majster Bieda, czyli Zakapiorskie Bieszczady”. Po jej ukazaniu się wielu ludzi do mnie pisało, wielu dzwoniło i nadal tak jest. Sporo spośród czytelników przyciągnęła w Bieszczady i podążają śladami moich bohaterów, ale też szlakiem za autografami tych, którzy jeszcze nie odeszli na niebieskie połoniny. Ja nie mam problemów z pisaniem książek. Piszę je z pasji i pasjami, a zatem nie nudzie mnie to i nie zniechęca. Pisanie, jak już wcześniej wspomniałem, to dla mnie jak polowanie. Im więcej trudności w znalezieniu materiałów i źródeł, tym większa frajda.

PM:  Jak powiedziałem wcześniej, uważam Pana za człowieka wyjątkowego. Pisze Pan prozą, wierszem, ale nie tylko… Jest Pan również filmowcem. Mogę Pana prosić o parę zdań w tej kwestii? Ja się przyznam otwarcie – momentami nie nadążam.

A.P.: Przygoda z telewizją zaczęła się zupełnie przypadkowo. Wtedy uczyłem w liceum historii. W Bieszczady zawitała ekipa krakowskiej telewizji i poprosiła mnie o opowiedzenie przed kamerą legendy o kamieniu pod Leskiem. Wtedy jeszcze nie znałem żadnej legendy i z racji profesji – nauczyłem historii, a zatem faktów – nie interesowała mnie demonologia bieszczadzka. Chciałem się wykręcić od tego nagrania, ale ekipa był cierpliwa i czekała, aż skończę lekcje w szkole. Na przerwie poprosiłem moim kolegów nauczycieli – państwo Lelków, którzy byli przewodnikami – żeby opowiedzieli mi jakąś legendę o kamieniu pod Leskiem. Opowiedzieli dwie i po lekcjach nagrałem je dla krakowskiej telewizji. Ekipa była zachwycona moją dykcją i ustawieniem głosu oraz dyscypliną czasową. Pierwsza była efektem wieloletniej przygody z konkursami recytatorskimi swojej i moich uczniów, druga natomiast konsekwencją pracy w szkole. Zaproponowali, że przyjadą za jakiś czas i nagrają kolejne legendy. Wtedy zacząłem je zresztą zbierać, co zaowocowało kilkoma książkami, w tym „Księgą legend i opowieści bieszczadzkich”. Na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy powstał ośrodek TVP w Rzeszowie, zacząłem tam pracę i tak trwa do dzisiaj. Dla telewizji zrealizowałem kilkaset felietonów i reportaży, w zdecydowanej większości dotyczących Bieszczadów, o Bieszczadach i o ludziach tutaj mieszkających. Myślę, że jest to kawałek dobrej i potrzebnej dokumentacji tego, jak ten region się zmieniał, ale także tego, jakim był, zanim tragiczne losy wojny i okresy powojennego zniweczyły jego kilkusetletnią historię.

PM: Jak Pan znajduje czas n to wszystko? Praca i rodzina. To można harmonijnie połączyć? To poświęcenie wymaga wielu wyrzeczeń?

A.P.: Pasja nie przeszkadza człowiekowi w życiu, jest jego cennym i niezwykle ważnym uzupełnieniem. A moje pisanie i praca w telewizji są pasją. Jestem przykładem na to, że można robić wiele rzeczy naraz, wszystko zależy od dobrej organizacji pracy i umiejętnego łączenia zajęć. Oczywiście do tego, by realizować siebie i swój program na życie potrzebne jest wsparcie najbliższych, które ja bez wątpienia mam.

PM: Spotyka się Pan również z uczniami na prelekcjach? Jak młodzi ludzie odbierają Pana wykłady? Są zainteresowani tym, co Pan przekazuje? Pytam nie bez powodu. Wiem, jak trudno zainteresować młodego człowieka w XXI wieku historią. Dzisiaj odbiera się zupełnie innych falach. Zna Pan klucz do tych młodych umysłów?

A.P.: W moich spotkaniach uczestniczą ludzie w różnym wieku, w tym także ludzie młodzi. Nigdy nie miałem problemu z tym, aby wzbudzić w młodzieży zaciekawienie, także w szkole, gdzie przecież uczyłem historii, a ta dla nielicznego grona jest przedmiotem budzącym zainteresowanie. Prelegent czy wykładowca swój występ zawsze musi dostosować do odbiorcy. Młodzi ludzie najchętniej słuchają ciekawostek, informacji podanych w formie przyswajalnej bez konieczności sięgania do źródeł, anegdot. Z młodzieżą trzeba w czasie prelekcji prowadzić dialog i pozwolić jej aktywnie uczestniczyć w spotkaniu. Dzisiejsze pokolenie jest otwarte i mając dostęp do Internetu, ma ogromne możliwości zdobywania wiedzy i informacji. To, co powinni wynieść z prelekcji, to zaciekawienie tematem, które stanie się podstawą do zgłębiania tematu już na własną rękę. Niejednokrotnie zdarzało mi się, że przekroczyłem termin spotkania, ale nikt nie wyszedł, a wielu młodych ludzi przychodziło po spotkaniu i dopytywało. Myślę, że klucz do młodego pokolenia każdy musi znaleźć sam.

PM: Jest Pan laureatem wielu nagród w kraju i za granicą. Nie myśli Pan już o „emeryturze”? Zamierza Pan kiedyś odpocząć?

A.P.: Już niebawem osiągnę wiek emerytalny. Cóż lata płyną. Nie sądzę jednak, bym chciał zrezygnować z moich pasji – nie czuję się emerytem. Wciąż ma wiele pomysłów tak literackich, jak i telewizyjnych. Na pytanie: czy kiedyś odpocznę?, odpowiadam: tak, jeden dzień po śmierci, a potem znów zabiorę się do roboty. Szkoda czasu na odpoczynek – jest jeszcze tyle interesujących zajęć, które koniecznie trzeba i należy wykonać. Tyle wciąż niezbadanych zakamarków rzeczywistości.

PM: Czytelnicy piszą do Pana listy z podziękowaniami. Stąd moje pytanie. Panie Andrzeju, chodzi o ludzką wdzięczność? Sam Pan się wpisał złotymi literami na ziemi podkarpackiej. Dzięki Panu te urokliwe zakątki naszego pięknego kraju zyskują na popularności. Nie obawia się Pan swoistego boomu – nagłej mody na Podkarpacie, która nota bene już trwa od dawna. Na tych terenach są dziewicze miejsca, gdzie czas płynie wolniej, a ludzie są szczęśliwsi. Walczy Pan o to, aby to się nie zmieniało?

A.P.: I te tereny pozostaną dziewicze, bez względu na to, ile osób przyjedzie w Bieszczady, bo tych, którzy je turystycznie penetrują, jest garstka. Zdecydowana większość koczuje w miejscach powszechnie dostępnych, np. wokół zalewu solińskiego. Nie sądzę, żeby szkodziło to wysokim Bieszczadom i szlakom turystycznym, bo tam wybierają się zaprawieni w wędrówkach piechurzy. Trzeba pamiętać, że w Bieszczadach mieszkają ludzie i oni też chcą normalnie żyć, a sezon turystyczny tutaj krótki, od maja do października. Turyści w tym miejscu są konieczni i potrzebni nie tylko dla promocji, ale także dla stworzenia warunków do życia autochtonom. Z przyjemnością obserwuję to turystyczne eldorado, bo w popularyzacji Bieszczadów też mam swój maleńki udział. A jeśli okaże się, że Bieszczady są już przepełnione, zawsze można odwiedzić Beskid Niski. Tam jeszcze wciąż można wędrować cały dzień i nie spotkać żadnego człowieka.

PM: Kim są odbiorcy Pana książek i filmów?  Czytuje Pan recenzje swoich utworów?

A.P.: Nie przeprowadzałem takich badań, ale z korespondencji, z rozmów i spotkań wynika, że nie ma tutaj żadnej reguły. Są i młodzi, i starsi, bogaci i biedni, wykształceni i niewykształceni. Łączy ich zainteresowanie problematyką, którą poruszam na łamach moich książek i w moich materiałach telewizyjnych, bez względu na to, czy się ze mną zgadzają, czy też mają odmienne zdanie.

PM:  Panie Andrzeju. Dziękuję za poświęcony czas. Życzę wielu pięknych książek, które z pewnością powstaną na Pana komputerze, wiernych czytelników i wszelakiego dobra.

A.P.: Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia. Do zobaczenia w bieszczadzkim anturażu. 



Luanne Rice - "Ostatni dzień"

    Sięgając po "Ostatni dzień" miałem wielki apetyty na coś wyjątkowego i coś wciągającego. Od pewnego czasu moje oczekiwania czy...