Wywiad z Małgorzatą Kalicińską






Piotr Allan Murphy: Witam Ciebie Gosiu. Cieszę się, że znowu rozmawiamy. Pamiętam początki. Był to czas, w którym wszyscy mówili o „Domu nad rozlewiskiem”. W Polsce powstała moda na Twoje książki, a Twoje nazwisko było odmieniane przez wszystkie przypadki.  Jak oceniasz tamten czas z perspektywy czasu?


Małgorzata Kalicińska: Było pięknie, zaskakująco. Koleżanka kardiolożka wysłała mi maila (po wydaniu Domu nad rozlewiskiem: „Jestem na obchodzie. W czteroosobowym pokoju trzy panie czytają Twój Dom”

Nadto dzisiaj czytam tytuły książek wydanych po moim Domu nad rozlewiskiem, (wcześniej był „Dom nad Oniego” Mariusza Wilka) i widzę, jak wiele DOMÓW w tytułach się pojawiło. To piękne, że dom jako gniazdo rodzinne zyskało uwagę pisarzy i czytelników. 


PAM: Kolejne tomy i zwiększająca się liczba fanów. Pewnie pojawiło się dużo korespondencji, zaproszeń itd. Co robić, aby nie zwariować w takim czasie? Znam Ciebie wirtualnie, ale jednak z cała odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że nadal jesteś tą samą wspaniałą i skromną kobietą. Jaka jest recepta na udane życie? 


 Jestem wyposażona w skromność prawdziwą. Wiem, kim jestem, wiem co się stało i że kiedyś telefon przestanie dzwonić, bo pojawiło się wielu, wielu świetnych autorów od czasu gdy Kasia Grochola (jako pierwsza), a potem Monika Szwaja i ja zaczęłyśmy sobie zaskarbiać sympatię czytelniczą. Sympatycy są, i mam nadzieję, pozostaną. Nadal uwielbiam brać do rąk w bibliotekach egzemplarze Domu, czy Lilki, Fikołków, czy Zwyczajnego wyniszczone i wyczytane. Bywało, że taki egzemplarz pocałowałam wiedząc, że swoje szczęście zawdzięczam CZYTELNICZKOM i Czytelnikom (też są!).  Bez nich byłabym nikim! Panią prywatną.



PAM: Jesteś matką, żoną, babcią i obserwatorką życia, które często komentujesz. Nie boisz się wyrażania własnego zdania, często narażając się na ataki osób czy środowisk.  Walczysz o swoje zdanie, zdobywając tym samym szacunek innych. Nie masz wrażenia, jakoby świat, w którym żyjemy jest naznaczony sztucznością i fałszem? Boimy się wyrażać własne zdanie. Często zastanawiają, a zarazem irytują mnie wtrącenia w stylu „prawdę mówiąc”, albo też „szczerze mówiąc”. Czy nie jesteśmy w stanie przekonać rozmówcy do wiary w mówienie prawdy?


 Ja nie wiem, czy zdobywam szacunek. Z pewnością mam etykietkę pyskatej. Mam do licha, 59 lat, i już wyrobione zdanie na wiele tematów, ustalone pryncypia, czemu mam ich nie głosić skoro moje własne? Przekonać rozmówcę? W Internecie to niełatwe, zazwyczaj bronimy swego „do krwi ostatniej” czyli bywa, że obrona zdania przeradza się w pyskówkę, a już poraża mnie gdy w ruch idą argumenty ad personam. To koniec rozmowy. A tez jak zauważyłeś widzę ludzi którzy kręcą się jak wiór w przeręblu żeby tylko nie wyrazić swego zdania, nie podpaść, nie wyjść na kogoś kto twardo nazywa białe – białym, a czarne – czarnym. Takie tiu – tiu – tiu, żeby nikogo nie urazić mnie śmieszy, a czasem wkurza. Wiesz to! (śmiech). Są tacy, którzy cenią sobie ludzi prawdomównych, w wręcz weredyków (Wikipedia pod „w”) bo przynajmniej wiadomo, co taki ktoś myśli naprawdę. Taka jest np. Kazia Szczuka, którą cenię nawet jak się spotkawszy czasem „zgryziemy” na jakieś argumenty. To 100 razy lepsze niż udawanie gołąbka pokoju i przyznawanie racji wszystkim.  


PAM: Każda Twoja kolejna książka wywołuje określone emocje u czytelników. Która z książek jest najważniejsza?


O, Kochany… Nie masz dzieci, ale zapytałabym Cię - które kochasz najbardziej?
Oczywiście mniej ważne społecznie są te z kulinariami jak np. Życie ma smak. Albo te wczesne - „…I wtedy moja córka powiedziała” bo są to remanenty i takie …falbanki. Jednak Dom, Irena, Zwyczajny, Fikołki i Lilka maja swój ciężar gatunkowy, emocje, jakieś sprawy poruszają…
 

PAM: Trudno jest pisać z autopsji? Jak bardzo autor może sprzedawać swoją prywatność w książkach? Czy są jakieś granice, które nie pozwalają się zatracić w kontrolowaniu?


Ja jestem za kontrolą. Czytałam o pewnej pisarce, która w swoich książkach tak pojechała po sąsiadach, że musiała zmienić miejsce zamieszkania. „Uderz w stół”? Hmmm, może się okazać bolesne, choć np. Salman Rushdi czy pisarki muzułmanki, które muszą pisać pod pseudonimem (np. Nedjma) to dopiero przykład jak bardzo trzeba (nie trzeba) panować nad prywatnością, własnym zdaniem. Na szczęście ze mną nie jest aż tak źle.     



PAM: Małgosiu. Kochasz podróże te bliskie, ale i te dalekie. Dzielisz się wrażeniami na blogu oraz na portalu społecznościowym. Który kraj z tych, które odwiedziłaś jest Ci najbliższy?


Hmmmm. Myślę że Korea Pd bo tam mieszkałam przez siedem lat przez pół roku w roku, poznałam jak mogłam (a to niełatwe bo Azjaci są dość hermetyczni), polubiłam. A dzisiaj tez Australia, która znakomicie charakteryzuje powiedzenie: „ Anglicy wywieźli przestępców i popaprańców do RAJU, a sami wrócili do zimnego i mokrego Londynu….”
Tam w Sydney mieszka moja córka, miesięczny pobyt w Australii pokazał mi kraj naprawdę świetny, ciekawy jakże inny! Ale wiem, że prawdziwy RAJ, jeszcze przede mną. Zbieramy na wyjazd do Nowej Zelandii. Marzenia są potrzebne! 
 

PAM: Jedna z książek powstała na podstawie korespondencji z córką. To nie jest pierwsza książka napisana wespół z Basią. Kto w takich wypadkach trzyma rękę na pulsie, narzucając tempo jak i nadając ostateczny kształt utworowi? 


Ano chyba ja…
Basia wciąż ma słabą wiarę w to co robimy razem. Umniejsza swoje zdolności, a ja uważam że ma dobre pióro, jest bystrą obserwatorką, gorąca w ocenach i sprawna językowo. Oby nie przestała pisać!  


PAM: Wiele rodaczek korzysta z przepisów podanych w Twoich książkach. Nie myślałaś o wydaniu książki z własnymi przepisami? Mam wrażenie, że aktualnie panuje moda na tego rodzaju pozycje. Jestem przekonany, że wiele kobiet na to czeka. 


Eeeeeeee, nie.
A kimże ja jestem? Zwykła kura domowa gotująca. No, dobrze, feministki się obruszą – Kobieta Domowa. ;-) Jak wiele z nas! Michał Wiśniewski (tak, TEN Wiśniewski) mówi o mnie Matka Karmiąca. Owszem lubię bardzo pisać, mówić o gotowaniu, ale gdzie mi do Mistrzów! 
 


PAM: Często czytam o Twoich apelach zachęcających do badania się. Ze swojej strony dziękuję za to, gdyż to jest sprawa czasami ratująca życie. Skąd w Tobie tyle empatii? Charakter, a może doświadczenia życiowe?
 

Niezależnie od gałęzi na jakiej się siedzi zawsze warto propagować zdrowie, przypominać, nawoływać. Póki co jestem zdrowa ale wiem, że dzisiaj nie ma rodziny nie dotkniętej jakąś chorobą.
A przecież wiadomo, że trzeba jak najwcześniej chwycić byka za rogi! Doświadczenia? Tak, stąd wzięła się Lilka, ale tez doświadczenie, wiedza. Nasi panowie niechaj nam przypominają o piersiach i macicy, my przypominajmy im o badaniu prostaty, a razem też sprawdzajmy wszystko co się da. Teraz jest tyle prostych testów… Także mam w domu aparat do mierzenia ciśnienia, gleukometr bo mąż jest w grupie ryzyka. To takie proste, łatwe, sensowne! 
 

PAM: Zamieszkałaś na wsi, stworzyłaś sobie azyl uciekając od zgiełku miasta. Czasami mam wrażenie jakbym odnajdywał w Tobie tytułową bohaterkę Twojej pierwszej części sagi. Zastanawiałaś się kiedyś ile powieściowej Gosi jest w realnej Małgosi?


Zapewne trochę jest, ale Małgosia Jantar to nie jest moje alter ego. Może troszkę… Ja od wielu lat zawsze lubiłam wieś. Kochałam i kocham wieś. Wielu ludzi odnajduje na prowincji swoje szczęście. O, Ania Kamińska napisała taka książkę „Miastowi, czyli aronia losu” (aronia!) Nadto np. we Francji to już poważny ruch społeczny. 


PAM: Chcę zapytać o program, w którym byłaś z jednym z jurorów.  Chodzi mi o „Opowiedz mi swoją historię”. Dane mi było obejrzeć kilka odcinków i poznać historie często niezwykle przejmujące.  Jak wpłynęły te historie na Ciebie? Zainspirowały, a może niektóre zapadły głęboko w pamięć? Z pewnością nie było to łatwe i trudno było potem przejść do zwykłego życia. 


O, tak. To była wielka lekcja pokory.  Nauka, że tak naprawdę jest nam dobrze, gdy mamy dach nad głową, mąż nas nie bije, zdrowie jest i jakaś praca. Wielu ludzi – bohaterów tego programu to bohaterowie najprawdziwsi! Np ksiądz Kaczkowski z Pucka, Iwona, której groziła amputacja nóg czy chłopak, który zbierał (i uzbierał) na protezę nogi swojej ślicznej narzeczonej (dzisiaj chyba żony) i masa innych. Okazuje się, że my, zwykli ludzie tak naprawdę nie mamy problemów, a tylko jakieś drobne niedogodności życiowe. Tak, to była poważna, mądra lekcja. 



PAM: Skoro jestem przy programie telewizyjnym nie mogę nie zapytać o Michała Wiśniewskiego. Swego czasu byłaś jedną z nielicznych, znanych osób, jakie stanęły w jego obronie. Nosisz w sobie wielką tolerancję w stosunku do człowieka niezależnie od jego przekonań i preferencji? Nie mam tutaj na myśli konkretnie Michała. 


Nie każdego, nie zawsze. Poznałam Michała prywatnego, zwyczajnego, serdecznego i czułego  mężczyznę. Ach, ale i też poznałam wówczas Kazię Szczukę! Oboje bardzo zyskują przy poznaniu osobistym, gdy nie mają znaczenia internetowe ploty, hejty i podobne bzdety.
Nie wolno osądzać człowieka po pozorach, plotkach. Czyli nie to, że jestem „nadwymiarowo” tolerancyjna tylko słabo poddaję się plotkom i maglowi brukowców. Ostatnio stanęłam w obronie Kasi Cichopek i braci Mroczków. (  http://kalicinska.blogspot.com/2015/04/katarzyna-cichopek-zagraa-w-teatrze-i.html ) Mam potąd hejtu bez krzty racji.
Taka jestem… za sprawiedliwością.
J



PAM: Dla mnie kolejny plus dla Ciebie za otwarte łamanie tematów tabu. Większość kobiet nie lubi mówić o swoim wieku, za wszelką cenę próbują ukryć upływający czas. A przecież każda kobieta jest piękna przez całe życie. Ukrywanie prawdziwego wieku jest naturalne? Pomijam przekonania społeczne. Nie pytam bez powodu. Kobiety w Twoich książkach pokazane są jako silne osobowości, będące świadome swojej siły i kobiecości, nawet niepełnosprawna Kasia. 


Piękna? Czy ja wiem?… Piękno człowiecze to powłoka owszem, ale nade wszystko osobowość, coś co jest w środku a wybija się w uśmiechu, osobowości, oczach. Ja też z lekka udaję że jestem młodsza – staram się nadążać ale coś kiepsko mi idzie bo świat galopuje a mnie bolą kolana.
O tym pięknie napisała moja córka, pozwolisz że zacytuję („Kochana Moja. Rozmowa przez ocean”)?
Wiesz co mamuś, coś mi się dzisiaj przypomniało…

Mam jakieś 8 lat. Patrzę na naklejony na ścianie plakat z gazety i marzę… Marzę z całą dziecięcą naiwnością, wiarą, determinacją i nadzieją, że jak dorosnę, to będę… Murzynką! No, przynajmniej Mulatką. I że będę miała proste, czarne włosy aż do pasa, długie smukłe nogi i wielkie usta. Musze takie mieć! Muszę koniecznie, bo takie ma ona – Bogini. Kobieta doskonała. Naomi Campbell. Pamiętasz tę fazę? Kilka lat trwała moja fascynacja Naomi, która uważałam za kobietę absolutnie i nieskazitelnie piękną. Ideał, którego z moim słowiańskim pakietem genów nigdy nie będę miała szansy doścignąć. No sorry mamuś, ale jak to powiedziała Twoja siostra, „nigdy smukłą brunetką nie będziesz”, więc ja raczej też nie…



15 lat. Hebanowoskóra bogini wędruje do szuflady, a na ścianie zamiast niej pojawia się lustro. Zupełnie nie przypominałam Naomi. Byłam zwykła i zdecydowanie niepiękna. Tak mi mówiło lustro, więc nie zaprzeczaj, bo nie o to chodzi. Na horyzoncie pojawili się pierwsi chłopcy. W telewizji pojawiły się pierwsze zauważalne prze ze mnie komedie romantyczne, a w piórniku naklejki z ulubionymi aktorami. Christopher Lambert – bezkonkurencyjny, „Niesmiertelny” o tajemniczym spojrzeniu. Żeby tak na mnie kiedyś spojrzał! Żeby ktokolwiek tak na mnie kiedyś spojrzał! Pojawiło się pierwsze romantyczne marzenie – chciałam, nieśmiało, ze wstydem niemal, żeby ktoś kiedyś powiedział mi: „jesteś piękna”. Najwspanialsze słowa na świecie, prawda? Coś absolutnie magicznego. Spełnienie. Szczyt szczęścia. Żeby tak patrzył i się zachwycał… Mną… Jak w filmie.



Dobiłam do 20 lat. Pierwszy mężczyzna powiedział mi „jesteś piękna”. O JEZU! Naprawdę to powiedział! Spłynęło na mnie długo wyczekiwane szczęście! Rozpłynęłam się i ściekłam z kanapy na podłogę, jak roztopione masło. Z tego szczęścia. Tę chwilę pamiętam do dziś i jestem mu za ten pierwszy raz wdzięczna do dziś.

Lat 27. – Czy mówił ci ktoś, kiedyś, jaka jesteś piękna? – Taaa, jasne…

30 lat – już za miesiąc. Spędziłam aktywny dzien. Momentami przyjemny, momentami nerwowy. Na pewno bardzo pracowity! Nikt nie zaprzeczy, że zasłużyłam na chwilę odpoczynku. Wiec leżę. Duży leży obok mnie. Patrzy na mnie i mówi: „piękna jesteś”. Po co on tak mówi? Przecież nie po to, żeby mnie zaciągnąć do łóżka – nie musi. Ładne parę miesięcy temu mnie zaciągnął i już się do tego łóżka dość mocno przywiązałam. Przepraszać nie ma za co. Może coś chce ode mnie? Nie. „Przestań” – odpowiadam z łagodnym uśmiechem oraz dojrzałą – jak mi się wydaje – świadomością swojego ciała i swojej wartości. „Jestem dość ładna, ale piękna to na pewno nie”. Nic nie odpowiedział. Nie mam pojęcia, o co mu chodzi.



Czasem zapominam, że tu, w Australii, na drugim końcu świata, mówi się innym językiem. Ten język niesie ze sobą inne znaczenia, których czasem nie jesteśmy świadomi. Kiedy wsłuchasz się w rozmowy, skupisz na przekazie, możesz wyłapać kwestie, które do tej pory całkiem ci umykały. Z zakamarków pamięci, zasłyszanych rozmów, szumu dialogów i monologów po kawałku wynurza się moje małe olśnienie: „Proszę przekazać kucharzowi, że przegrzebki są absolutnie PIĘKNE”. „To mój przyjaciel – nieco narwany, ale jak się go bliżej pozna, to naprawdę PIĘKNA osoba”. „O matko! To ty to sama wszystko przygotowałaś?? Jaka ty jesteś PIĘKNA!”



Nie wiedziałam. Głupia i niedouczona, nie wiedziałam, co dla niego i tej części świata znaczy „beautiful” i zgodnie ze swoimi doświadczeniami sprowadzałam to do wąskiego zakresu mojej przeciętnej, słowiańskiej twarzy. Dobra, wspaniała, kochana, mądra, wartościowa, imponująca, inspirująca, ulubiona, smakowita, niezwykła, nieprzeciętna, bajeczna… właśnie tyle i pewnie milion jeszcze innych znaczeń niesie tu ze sobą słowo „beautiful”, stając się tym samym komplementem wyższym, pełniejszym, pojemniejszym i jakże, w całym tym swoim znaczeniu, pięknym!

Niedługo mam urodziny. On uważa, że „piękna” jestem teraz. Zdmuchując świeczkę, będę życzyła sobie jednej rzeczy – chcę być tak piękna na zawsze.

A ja wiem ile mam lat i z moim pakietem genów to ja piękna zewnętrznie … już byłam (śmiech). Teraz jestem może …fajna? Tak czy siak wiem wiele, to ważne – wiedzieć, rozumieć, mieć pojęcie. A osoba siwowłosa jeśli mądrze starała się żyć, WIE.


PAM: Od dawna jesteś w szczęśliwym związku z tajemniczym mężczyzną, którego ochrzciłaś „Siwym”. Jaka jest recepta na udane i wspólne życie?


Stary i niemodny dzisiaj szacunek. To pewien tajemniczy składnik miłości. Nadto (dzisiaj to wiem ale ta wiedza jest niedostępna młodym, bo są … młodzi i sami muszą to przeżyć, zrozumieć, złapać) erotyczna fascynacja często bywa mylona z miłością. Nadto też bywa, że miłość się wypala nie karmiona odpowiednio, zaniedbywana. Egzaltowane pańcie powiedzą, że „to widocznie nie była prawdziwa miłość”. Takie gadanie… Gładkie słówka w stylu Paulo Coehlo. Udane Zycie to szacunek i wspólny rozwój choć przecież niekoniecznie „w tym samym temacie”, ale jednak rozwój. Gdy jedno się rozwija a drugie leniwie wyłącznie trwa to drogi się naturalnie rozjeżdżają. Nadto uważam, że ogromnie ważna w związku jest stara analogowa czułość codzienna. Dotknięcie, przytulenie, buziak intymność (która niechaj trwa i trwa) serdeczne spojrzenie. Rozmowa zamiast komunikatów czy wręcz tylko poleceń – kup masło, weź tę skarpetkę, wyprowadziłeś psa? Podaj mi… 
No i troska – o zdrowie, o wygodę.
U nas nie ma uniesionych głosów, awantur, roszczeń i wytykania. Po, co? Mamy przed sobą już niewiele czasu – to nie to samo co u młodych – całą wieczność. ;-)
Szanujemy to co mamy jeszcze przed sobą i wiesz… każda minutę staram się docenić, cieszy mnie najdrobniejszy gest, wspólne choćby słuchanie książek w samochodzie czy czytanie w łóżku.
   

PAM: Jak ważne w Twoim życiu są marzenia? Są one takie, które mogą się spełnić, czy przekraczasz granice pozwalając sobie na fantazje?


Marzenia powinny przekraczać granice, są jak żagiel przy łodzi. Rozsądek, to ster. Trzeba marzyć, bo podczas marzeń pojawia się projekt, potem plan i już mamy tylko krok do realizacji. Życie samo wprowadzi potrzebna korektę. Jeśli za stara jestem na balet to niechaj to będzie kizomba, taniec brzucha, czy tango!  Jeśli marzę o zamieszkaniu w Nowej Zelandii, to muszę zważyć czy mam realne (ekonomiczne) szanse. Jak nie, to trzeba zmienić kurs, skorygować marzenia tak, żeby stworzyć coś co będzie blisko. Ja wiem, że niektórych marzeń w ogóle się nie da spełnić, nie będziemy już młodzi, etc ale co szkodzi marzyć? Zrzucić to na papier, napisać powieść, wiersz, scenariusz?   


PAM: Wiele osób znanych bierze udział w kampaniach reklamowych. Czy sama przyjęłabyś taką propozycję, gdyby powiedzmy na to dotyczyła sieci komórkowej, do której nie masz przekonania?


Wiesz… pewien mój znajomy powiedział, że żeby pieniądze nas szanowały to i my musimy je szanować. Innymi słowy grzechem jest nie sięgać po nie zwłaszcza gdyby miały w czymś komuś pomóc. I ja nie sięgnęłam. Panie Piotrze panu pierwszemu to mówię:
Swego czasu dostałam baaaaadzo ekonomicznie miłą propozycję zareklamowania pewnego produktu i tylko nie mogliśmy się zgodzić co do scenariusza w którym pokazałabym się w dość… głupkowatym, no może niepoważnym świetle. Próbowałam negocjować, pracując w reklamie przedstawiłam inne scenariusze. I z powodu uporu szefa (który sam napisał ów kiepski scenariusz i za nic nie chciał odstąpić) nie zdecydowałam się. Zrobiła to bez zająknięcia inna pani, bardziej znana i niemająca oporów. A dzisiaj, gdy widzę Banderasa gadającego do ciastek myślę że popełniłam błąd. Trza było brać i może pisałbyś do mnie do Nowej Zelandii?
Nie wiem czy dobrze zrobiłam, ale nie rozpamiętuję.
Samo życie – błędy powinny uczyć.      



PAM: Ostatnio na topie jest sprawa ujednolicenia cen książek. Co sądzisz na ten temat? Czy tego rodzaju posunięcie spowoduje boom czytelnictwa? 


Napisałam o tym na blogu:  http://kalicinska.blogspot.com/2015/04/ok-ja-tez-zapytam-oczytanie.html
Nie, nie spowoduje. Po pierwsze nie cena zabiła czytelnictwo, więc nawet gdyby książki kosztowały 20 PLN za średnią – nie zmieni to faktu że tzw. Kowalski nie czyta.
On nie czyta bo jest (wybacza mi nieczytający ale przecież i tak skoro nie czytają to i Twojego bloga tez nie)  prostakiem! Stał się nim z lenistwa, na które dała mu przyzwolenie rodzina i szkoła. My, moje pokolenie musiało czytać, bo nie było tylu streszczeń, bryków, Internetu.
Kowalski (Kowalska) oszukiwała w szkole nie czytając bo wolał/wolała kulturę obrazkową? Jakieś skróty i półsłowa zamiast pełnych zdań i ciekawej rozmowy?
Nadto jak ma Kowalski czytać, skoro szkoła nie dopilnowała żeby umiał czytać płynnie? Skoro ni Ema czasu w szkole na dyskusje o przeczytanej książce? Nie rozbudza się młodych intelektualnie i potem nie mają pojęcia czemu ludzie czepiają się Witkowskiego o jakąś czapkę (de facto furażerkę – tego słowa nie znają) z wężykami? Wszystko im się myli, ale otoczenie ich rozgrzesza „nic się nie stało, młody Polaku! Nic się nie stało”. A im nawet nie wstyd, że nie czytają. Paniom nieczytającym Kowalskim książki się w domu „nie komponują, bo tylko kurz zbierają!” (myślał by kto że takie czyścioszki)
To już niestety nie jest wesołe.
Krzysztof Varga ma racje mówiąc, że zawinił też fakt, że nie mamy aspirującego mieszczaństwa.
Nasze mieszczaństwo zatrzymało się na gromadzeniu gadżetów a nie na konsumpcji kultury.


PAM: Pracujesz aktualnie nad nowym dziełem? Możesz uchylić rąbka tajemnicy dotyczącej fabuły?


Piotr, przyznam że nie mam w sobie chęci do pisania powieści zwłaszcza obyczajowej. Jest dzisiaj taki zalew dzieł, dziełek i zwykłej grafomanii, a i ten statystyczny Kowalski nie chce czytać, to po jakie licho? ;-) Co innego literatura faktu – właśnie staram się napisać książkę o Korei Pd. Mam stracha, wiesz… Azjaci są hermetyczni a ja będąc tam przez siedem lat przez pół roku w roku i dosłownie zjadając Koreę, nie weszłam w relacje z ludźmi. Nie to było moim tam wówczas zadaniem.
Czy nam to wyjdzie? To w zasadzie bardziej album z szerokimi opisami. No, ciekawa jestem…
„Czytam uszami” audiobooki, z powodu mężowskich apetytów słuchamy kryminałów. Powiem Ci że Kasia Bonda (Kasia b się poznałyśmy i to z sympatii) i Zygmunt Miłoszewski piszą świetnie!
Także spodobała mi się Joan Rowling jako Robert Galbraith w nowej roli.
Dziwne…
czytam kryminały!


PAM: Najszczęśliwsze momenty w Twoim życiu na przełomie ostatnich lat? 


Hmmmm. Ja umiem być szczęśliwa z byle powodu, małe chwilki, coś ładnego, dobrego i już mi fajnie! A te większe, ważniejsze? Spotkanie Siwego i świetne z Nim życie, ładnie skomponowana rodzina patchworkowa. Tu znów zacytuję Basię:    Patchwork czy rozwiązek – grunt, żeby była ta ślubowana miłość i uczciwość. I to miłość nie tylko do partnera, ale do jak największej ilości ludzi, rzeczy i spraw, które związek otaczają. Miłość się rozrasta, promieniuje i poniekąd samonapędza, dlatego warto poszerzać ją w każdą możliwą stronę. W ciągu ostatnich dwóch lat pokochałam dziesięć nowych osób. Niektórych kocham automatycznie, łatwo i z przyjemnością, przy niektórych pojawiały się przeszkody i trudności, niektórych łączy ze mną miłość dość na razie wątła i nieśmiała – koniec końców jednak, czuję się otoczona tą patchworkową miłością. I tylko Was mi brakuje do pełni szczęścia. Bo wiem, że gdybyście byli tu blisko mnie, to byłoby tej miłości jeszcze więcej i wszystko byłoby jeszcze troszkę lepsze i łatwiejsze.

Jak ona fajnie i mądrze myśli! Jakie jeszcze chwile? Wyjazdy i poznawanie nowych ludzi, kultur. Bywa fascynujące. Byłam niedawno w Sydney. Córka sprawiła mi niespodziankę i kupiła bilety do Opery, tej słynnej w kształcie białych muszli. Podczas przerwy w koncercie wyszliśmy z Siwym do foyer. Popatrzyłam na zatokę, i prawie się rozpłakałam. Pamiętam jak w szkole, jako uczennica oglądałam na lekcji slajdy z Sydney, pani od geografii zachwycała się budynkiem opery, a ja pomyślałam że chyba nigdy tam nie pojadę, no, bo jak?! Potrzeba byłoby mieć PASZPORT i kupę pieniędzy! A tak chciałabym!
Cudne czasy mamy! Mam w szufladzie paszport, a do Oslo można polecieć tam i powrotem za 79.99 PLN. Do Sydney nadal koszt o wiele większy, ale warto żyć skromniej i pozbierać sobie na tę podróż.
Wspólnie wspominamy tę bajeczna podróż, spacery z Basią po plaży i klifie z którego patrzyliśmy na ciepły wciąż ocean, na surferów niebo i zachodzące słońce. Wspaniałe chwile. Noszę je w sercu.
Ach! No i ważne bardzo tu, w Polsce – narodziny wnuczek, przecież to nasz: „ciąg dalszy nastąpi”, są urokliwe i wesołe. Każdy kolejny dzień w zdrowiu i radości cieszy bo wiosna, bo jesień, bo zima, bo badania pozytywne, bo zakwitły sady w okolicy.
I najważniejsze – nie ma blisko nas, w najbliższym otoczeniu wojny, bólu, dramatów najprawdziwszych. Od ponad 60 lat w Europie jest względny spokój i pokój. 
Ja to ogromnie cenię.



PAM: Gosiu. Dziękuję za rozmowę. Miło mi było gościć Ciebie po raz drugi i wierzę, że nie jest to ostatnie wirtualne spotkanie. Życzę zdrowia i spełnienia marzeń. 

Zdjęcie pochodzi z zasobów internetowych.














Luanne Rice - "Ostatni dzień"

    Sięgając po "Ostatni dzień" miałem wielki apetyty na coś wyjątkowego i coś wciągającego. Od pewnego czasu moje oczekiwania czy...