Wywiad z Anną Rybkowską

Piter Murphy: Witaj Aniu. Dziękuję, że wyraziłaś zgodę na rozmowę. Jesteś autorką dwóch poczytnych powieści. Pierwsza „Nell” jest Twoją debiutancką książką. Skąd wziął się pomysł na pisanie? Czy początki były trudne?

Anna Rybkowska: Witaj Piotrze. Zawsze lubiłam opowiadać; jako mała dziewczynka zamęczałam otoczenie swoimi bajkami, z detalami opowiadałam, co było na podwórku, w przedszkolu... Oprócz realnych miałam też wyimaginowane koleżanki, z którymi rozmawiałam i najbliżsi jakoś to akceptowali, nie uznając, że trzeba mnie koniecznie zaprowadzić do psychologa, bo gadam do ściany albo kogoś wymyślonego. Czasem śmiał się ze mnie starszy brat. Tak było, zanim nauczyłam się czytać i pisać. Bo jak już posiadłam obie te umiejętności, zaczęłam swoje bajki zapisywać i... odczytywać mojej mamie, a ona zawsze była nimi zachwycona. Kiedy wyjechała na kilka tygodni do pracy, bardzo za nią tęskniłam i wymyśliłam, że zacznę prowadzić dziennik, żeby mogła po powrocie odtworzyć sobie, dzień po dniu, co robiłam, ile razy o niej myślałam i tak dalej. Moja mama jest artystką rzeźbiarką, ma swój świat, który odreagowuje w glinie, gipsie, drewnie... Zauważyła, że mam wyobraźnię i nie starała się mnie utemperować i sprawić, bym była jak inne dzieci, normalna. W wieku dwunastu lat napisałam pierwszą „poważną” powieść, o kotach, które żyły jak w czasach muszkieterów mojego ukochanego wówczas Aleksandra Dumasa - ojca. Sama ją zilustrowałam i „wydałam” w jednym egzemplarzu, w wydawnictwie DOM. Była też powieść o piratach i wielkiej miłości... Uwielbiałam filmy kostiumowe i książki z gatunku „płaszcza i szpady.” Jedną historię, o pierwszych szkolnych zauroczeniach chłopakami pisałam wespół z koleżanką, która po jakimś czasie się tym znudziła.

PM: Polskie wydawnictwa są hermetycznie zamknięte na debiutantów. Jak było w Twoim wypadku? Długo czekałaś na zainteresowanie konkretnego wydawnictwa?

AR: Kilkakrotnie wysyłałam opowiadania i nowelki na konkursy w prasie i zawsze coś wygrałam. Trzy lata temu wysłałam moją dojrzewającą w komputerze powieść, na konkurs Wydawnictwa Red Horse. I znów wygrałam. Wydano „Nell” i to był mój debiut, późny, zważywszy, że piszę od dzieciństwa. Wcześniej wysłałam wydruk do WAB, ale nie byli zainteresowani, poza tym moja powieść zaginęła w czeluściach wydawnictwa i długo walczyłam o jej zwrot, na mój koszt. To mnie skutecznie wyleczyło z promowania samej siebie. Konkurs mi pomógł, niestety wydawnictwo rok później zakończyło działalność i nie wydało mojej kolejnej książki, choć miała już korektę i okładkę... Tym samym zaczęła się moja prywatna „droga przez mękę”, gdyż żadne wydawnictwo nie było zainteresowane wydaniem czegoś, co zaczęto już w innym. Trudno mi to pojąć, bo miałam już czytelników i sygnały, że ludzie czekają na dalszy ciąg i są go ciekawi. Ostatecznie, po dwóch latach od wydania „Nell” zaufał mi „Lucky” z Radomia, ale też nie chciał oficjalnie zaznaczyć, że jest to kontynuacja.

PM: Twoja druga książka „Jednym tchem” została również dobrze przyjęta, głównie przez czytelniczki. Czy to oznacza, że książki kierujesz tylko do kobiet?

AR: Myślę, że tak; piszę dla kobiet, chociaż nie zastanawiam się nad docelowym odbiorcą moich powieści.

PM: Każdy pisarz ma swój sposób na pisanie. Jak jest u Ciebie? Piszesz spontanicznie, czy wcześniej rozpisujesz na kartce bohaterów i sytuacje?

AR: Gdy byłam dzieckiem, bardzo poważnie traktowałam założenia ogólne, wymieniałam w punktach wydarzenia. Zawsze starannie i „na brudno” obmyślałam każde wypracowanie do szkoły a język polski sprawiał mi niesamowitą frajdę, podobnie jak wszelkie prace klasowe z tego przedmiotu. Marzyłam nawet, że będę dziennikarką! Z biegiem lat przybywało obowiązków, zaczęłam studiować, wyszłam za mąż, podjęłam pracę, rodziły się dzieci a pisanie dopadało mnie jak wirus, znienacka, przeważnie kosztem snu i najczęściej w nocy. Skończyły się plany, piszę zawsze w biegu, zapełniłam wiele zeszytów stukartkowych, w kratkę i mam w piwnicy pokaźne sterty, jak rasowa grafomanka. Dopiero od kilku lat posługuję się komputerem i zaczęłam oszczędzać papier. Nie do końca jednak, bo często robię notatki, zapisuję swoje pomysły, spostrzeżenia. Stale mam przy sobie notes, a jeśli go brak, piszę nawet na biletach tramwajowych!

PM: Aniu. Twoje rytuały związane z pisaniem....istnieje coś takiego jak stała pora i określony czas na pisanie?

AR: Nie, bo życie w rodzinie ma swoje prawa, a ja traktuję pisanie, jak odskocznię, wejście do zacienionego ogrodu, żeby psychicznie wypocząć. Dlatego korzystam z tej okazji, wyrywkowo, z doskoku, bardzo nieregularnie, ale możliwie jak najczęściej. W trakcie dość rutynowych domowych obowiązków włączam umysł i wyobrażam sobie poszczególne sceny. Większa część „Nell” powstała przy słuchaniu muzyki, która bardzo mnie pobudza, zwłaszcza w trakcie tego, co i tak musi być zrobione.

PM: Jedna ze znajomych pisarek powiedziała mi że zaczęła pisać, aby rozliczyć się z przeszłością. Jak było u Ciebie? Co kierowało Tobą?

AR: Nie dorabiam do pisania żadnej filozofii, ot, piszę i już. Może to mania? Łapię się na tym, że jak przebywam w swoim świecie, razem z bohaterami, to często wyobrażam sobie, co by zrobili na moim miejscu. To czasem pomaga, nabieram dystansu. Poza tym uważam,że poczucie humoru to cecha absolutnie niezbędna. Cenię ją u innych i staram się odnajdywać w trudnych sytuacjach.

PM: Jak oceniasz polskich pisarzy. Wydawnictwa są zalewane tekstami. Uważasz, że pisanie staje się bardziej trendy, niż czytanie w XXI wieku?

AR: Nagle zauważyłam, że cała masa ludzi dzisiaj pisze! Wchodzę do księgarni i zalewa mnie multum obrazów, tytułów, nazwisk... Niektórzy celebryci, niewystarczająco usatysfakcjonowani swoją popularnością, snobują się na pisanie. Nie wszyscy mają coś ciekawego do powiedzenia, ale liczy się chwila, tu i teraz, a ponieważ, jak to kiedyś powiedział Andy Warhol: „Każdy ma swoje pięć minut sławy” wielu na to liczy. Słyszałam o milionerze w Ameryce, który firmuje nazwiskiem kolejne książki, których nie pisze, bo robią to za niego anonimowi wyrobnicy, on tylko rzuca pomysł i wydziela kawałek tortu ze swojej cukierni. A w Polsce płacz i zgrzytanie zębów, bo na jednego czytelnika przypada dzisiaj chmara pisarzy!

PM: Potrafisz doskonale nakreślić rysy psychologiczne postaci. Jesteś z wykształcenia psychologiem?

AR: Studiowałam kulturoznawstwo, czyli coś z niczego i o niczym, bo o wszystkim. A poza tym lubię obserwować i staram się kochać bliźnich, nawet jak mi wbijają łokieć w plecy i podstawiają nogę.

PM: Co czuje osoba, która trzyma po raz pierwszy swoje dziecko w rękach, pachnące jeszcze farbą drukarską?

AR: Tak, to moje kolejne dzieci, słusznie. Dzieci staram się kochać równo, żadnego nie wyróżniam. Nie wierzyłam w pierwszą książkę, dopóki jej nie powąchałam. Umowa, redagowanie tekstu, rozmowy... To wszystko do mnie nie docierało. Wciąż myślałam, że nie dojdzie do skutku, że się nie spełni. Prawdziwie przeżyłam wydanie mojej drugiej książki, bo czekałam na ten moment długo i w poczuciu narastającego załamania. Chyba wtedy po raz pierwszy potrafiłam się cieszyć.

PM: Na koniec chciałem zapytać o Twój stosunek do książek w formie elektronicznej. Opinie są zróżnicowane. Sama nie zastanawiałaś się nad wydawaniem e-boków?

AR: E-booki to dla mnie czarna magia. Dotąd uważałam, że do czytania potrzebuję oczu i otwartego umysłu, a obecnie powinnam mieć też „czytnik”. A tak poważnie, to właśnie wkręciłam się w wydanie pierwszego e-booka. Jest to praca wielu ludzi, prawdziwe pospolite ruszenie, w którym i ja mam skromny udział, w postaci dwóch opowiadań. Czy to się uda? Czas pokaże.

PM: Pisarz, kiedy puści maszynę pisarską w trybiki to wpada w rodzaj uzależnienia od pisania. Jak jest u Ciebie? Nad czym pracujesz?

AR: Symultanicznie, nad trzema projektami. I piszę opowiadania. Mam ten komfort, że nie muszę szukać wydawcy. Mogę zatem zapowiedzieć horror psychologiczny, powieść o wirtualnej tęsknocie do miłości i akceptacji oraz romans małżeński albo... powieść o prawdziwej morderczyni, pożeraczce męskich serc. W październiku pojawi się zakończenie historii Natalii i Wiliama.

PM: Dziękuję za rozmowę. Życzę kolejnych sukcesów na niwie prywatnej i pisarskiej.

AR: Dziękuję, choć bywam przesądna.







"Czarny Wygon. Słoneczna Dolina" - Stefan Darda

  Jestem fanem Stefana Dardy od chwili, kiedy przeczytałem "Dom na Wyrębach". W kolejnej książce autor znowu sprawia, że ja zapominam o całym świecie. Zastanawiałem się nad fenomenem książek tego autora. Doskonale wstrzelił się w nurt, który w Polsce był mało praktykowany przez pisarzy - połączenie horroru z fantastyką, a wszystko osadzone w realiach naszego kraju. "Czarny Wygon. Słoneczna Dolina" to opowieść o dziennikarzu, który wybiera się do małej wioski o nazwie Guciowo. Dzieje się tak za przyczyną otrzymanego maila, którego autor zapewnia że w okolicach dzieją się rzeczy zagadkowe i straszne. Witold - dziennikarz otrzymuje rękopis. Wraz z każdą kolejną stroną, którą czyta coraz bardziej wierzy w prawdziwość tekstu dotyczącego Starzyzny - wioski która już nie istnieje. Nie chcę tutaj rozpisywać się na temat całej akcji, gwarantuję, że każdy czytelnik będzie miał wrażeń pod dostatkiem. Darda po raz drugi udowodnił mi, że jest mistrzem słowa pisanego. Doskonale przemyślana fabuła i plan akcji. Postacie, które się pojawiają jak Adam, Witold czy Rafał, mają za zadanie określone role do spełnienia. Nie ma przypadkowości, nie ma zbędnych słów, dialogów. Od początku czytelnik dostaje dużą dawkę adrenaliny. Po pierwszej książce wzrosło zainteresowanie książkami Dardy w moim środowisku lokalnym. Wiele osób zakupiło własne egzemplarze, nie tracąc czasu na pożyczanie. Osobiście wróże pisarzowi wielką karierę. Niepowtarzalny styl i oryginalność stawiają go na piedestale polskich, współczesnych, ale póki co mało docenianych pisarzy.
Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu


Luanne Rice - "Ostatni dzień"

    Sięgając po "Ostatni dzień" miałem wielki apetyty na coś wyjątkowego i coś wciągającego. Od pewnego czasu moje oczekiwania czy...